Kejti's Factory - Opowiadanie

"Opowiem Ci o jutrzejszym dniu"


Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska

Autostrada wiła się wśród pagórków, przecinając morze traw, prowadząc ku temu, co niewyobrażalne. Trawy kołysały się lekko, a barwne kwiaty rozsiewały mdłą woń, wiercąc w nosie i przyprawiając o mdłości. Powietrze drżało od upału. Ziemia i asfalt zapomniały już o niedawnym deszczu. Sierść klaczy też wyschła, osuszona ciepłym wiatrem, bawiącym się jej długą grzywą.
Nie patrzyła przed siebie. Niewidzące oczy skierowane były na poruszające się powoli, lecz miarowo, kopyta. Nie myślała o niczym. Ogarnęła ją pustka gniotąca swoim ciężarem, dławiąca gardło, sprawiająca, że nie miała siły, by unosić nogi i robiła to niemal tylko z przyzwyczajenia. Nie zastanawiała się nad tym, czy się kiedyś zatrzyma, czy też nie, czy nie umrze w marszu. Zwiesiła głowę, powieki opadły do połowy. Czaszkę rozdzierał sygnał syreny policyjnej. Oczyma duszy raz jeszcze widziała szybki, niebieski samochód i migające światła na jego dachu, a za nim karetkę, konie w białych fartuchach, wystraszony pysk swojego przyjaciela, szeroko rozwarte, ciemne oczy, błysk paniki i rozpaczy, niemy krzyk. Ta wizja bolała. Chciała od niej uciec. Nie, to nie było konieczne, nagle cała przeszłość wydała się bardzo odległa, jak sen, który się zapomniało. Plany, dążenia, cele - wszystko przepadło gdzieś po drodze i teraz wydawało się całkiem banalne i niepotrzebne. A jednak obrazy wracały. Widziała go, jak się uśmiechał, mówił coś do niej lekko chropowatym głosem o przyjemnym brzmieniu. Nie słyszała słów. Wiedziała, że to coś śmiesznego, on sam się z tego śmiał. Gorycz. Gorycz wypełniła jej gardło. Próbowała ją przełknąć. Nie dało się. Było jeszcze gorzej, gorycz była wszędzie. Łzy wyciekły jej na ganasze i popłynęły dalej, aż do kącików warg. Nie chciała już płakać, nie chciała myśleć, pamiętać, dokądkolwiek dojść, istnieć. Była tylko pustka. Wycofywała się w pustkę. Przez chwilę słyszała jeszcze stukot własnych kopyt na asfalcie, potem zupełnie zapadła się w nicość i już tylko szła tam, gdzie wiodła droga, dalej i dalej.

Kasztanka drżała w białej, szpitalnej sali. Tej nocy urodziła swoje trzecie źrebię, ale jeszcze go nie widziała.
- Przykro mi - powtarzał lekarz.
- Niczego nie da się zrobić? - spytał mąż kasztanki, duży, kary ogier.
- Niestety. - Lekarz potrząsał głową. - Powiem wprost: to źrebię może nigdy nie nauczyć się mówić ani chodzić. Chociaż odpowiednia rehabilitacja może mu pomóc, nigdy nie będzie żyć samodzielnie.
- Co możemy zrobić? – załkała kasztanka.
- Może pani zatrzymać dziecko i wychować, jeśli starczy pani na to sił. Musi pani jednak pamiętać, że kiedyś to źrebię zostanie samo - rzekł lekarz. - Może je pani oddać do płatnego zakładu lub... Ciężko mi o tym mówić, ale przecież pani wie... - Na chwilę zawiesił głos. - Można je sprzedać na mięso dla drapieżników.
Kasztanka przełknęła ślinę, tępo patrząc poprzez ścianę na coś odległego.
- Zatrzymam je - powiedziała w końcu, choć słowa z trudem przeszły jej przez gardło - Czy mogę je zobaczyć? Czy mogę je wreszcie przytulić?
- Tylko zobaczyć - odpowiedział lekarz. - Przez pewien czas musi pozostać w inkubatorze.

Pociąg parskał cicho. Peron zalegała mgła. Zegar pokazywał piątą rano. Srokata klacz wyciągnęła z wagonu walizkę. Podniosła głowę, wzięła głęboki oddech. Walizka była ciężka, a ona śpiąca i zmarznięta. Tak, zmarznięta. Chłód. Zimny wiatr. Poczuła nagle jego podmuch. Wzdrygnęła się. Po karku przeszedł dreszcz. Rozejrzała się. Stała na niewielkim, starym dworcu, tam, gdzie zaczynała się dla niej przygoda z małym i zupełnie obcym miasteczkiem. Nie znała jego ulic. Nie znała nocnego życia. Nie znała nikogo, prócz Thomasa, spotkanego przypadkiem w czasie jej podróży w poszukiwaniu szczęścia. Ziewnęła, przeciągając się, prostując po kolei wszystkie nogi. Trzepnęła ciemnym, długim ogonem. Ziewnęła raz jeszcze. Założyła sobie pasek od walizki na szyję i ruszyła w poszukiwaniu podanego przez Thomasa adres. Myślała o nim przez chwilę. Był przystojnym, skarogniadym ogierem, muzykiem, liderem zespołu. Imponował jej siłą i stanowczością. Spędziła z nim parę nocy. Dostała jego adres. On miał mieszkanie, ona nie. On miał zespół, ona skończyła szkołę muzyczną i chciała do czegoś dojść grając rocka. W mieście, do którego przyjechała, było dużo zespołów, dużo koncertów, dużo klubów. Thomas jej powiedział. On dopiero zaczynał w tym interesie, ale niektórzy doszli już daleko (w ramach tego miasta, oczywiście). Był to świat zamknięty. Zabłysnąć tu - to jedno, wyjść na zewnątrz - to zupełnie coś innego. To było naprawdę małe miasto.
Szła wąskimi ulicami. Domy były stare, z wysokimi oknami, trzy- lub czteropiętrowe, o tej porze ciche, jeszcze uśpione.
Zatrzymała się, poprawiła szalik. Odczytała tabliczkę z nazwą ulicy. Znieruchomiała. Dokąd iść? Stała tak dłuższy czas, ale tylko wydawało jej się, że myśli. Tak naprawdę nie doszła do niczego. Wiatr bawił się jej długą, czarną grzywą i frędzlami niebieskiego szalika. Nie była ładna. Potwornie chuda, srokata klacz o za długim pysku. Oczy miała ciemne, wąskie, ganasze potężne, zbyt mocno zarysowane, dolną szczękę nienaturalnie wysuniętą do przodu. Jedynie biała, lśniąca sierść i dwie ciemne łaty - jedna oplatająca klatkę piersiową, sięgająca do nadgarstków i druga na zadzie, schodząca po tylnych nogach do pęcin - dodawały jej uroku. Nie było go jednak wiele. Odznaczała się innymi cechami, zwracającymi uwagę ogierów - elektryzującą siłą, dynamiką i wręcz bezczelną pewnością siebie. To tuszowało braki w urodzie, pozwalało przeżyć i przeć do przodu, walczyć i zwyciężać. Wierzyła, że zwycięży w walce z losem. Zanim jednak to nastąpi musi znaleźć Thomasa, a to trudne.

Koło południa, po długim błądzeniu, znalazła wreszcie dom Thomasa. Wspięła się na ostatnie piętro i stanęła u jego drzwi. Chwilę się wahała, potem nacisnęła dzwonek szybko, nerwowo. Nie musiała długo czekać, by jej otworzył.
Stanął przed nią przystojny, skarogniady ogier. Zdziwienie odbiło się w jego oczach.
- Maria? - wyszeptał.
To nie było jej prawdziwe imię, ale tak się wszystkim przedstawiała. To brzmiało romantycznie, to było imię dla gwiazdy. Nie to co Gun - takie krótkie i ostre, oznajmiające wszem i wobec, że pochodziła z prowincji. Chciała być kimś więcej, niż dziewczyną z prowincji.
- Tak, to ja. - Obdarzyła go uśmiechem zdeformowanym wadą zgryzu. – Witaj. Dałeś mi adres, więc jestem.
- No tak – przyznał. - Wejdź.
Wsunęła się do przedpokoju.
- Nie spodziewałeś się mnie?
- Raczej nie. - Potrząsnął głową. - Ale skoro już jesteś...
- Zajmę się tobą. - Uśmiechnęła się bardzo jasno, ale ten uśmiech sprawił, że wydała się jeszcze brzydsza.
Thomas wzdrygnął się. Żałował, że dał jej adres. Spodziewał się, że była dziewczyną na parę nocy, nic więcej, że może raz, czy dwa napisze, ale potem zapomni.
Tymczasem Maria rozlokowała się już na jego kanapie. Nie mówili wiele, bo czuł się zbyt zakłopotany. Nie wiedział, co ma począć. Nocą kochali się. Skoro już była, czemu nie miałby z tego skorzystać? Następnego dnia rozpakowała się i zaczęła robić porządki. Została jego gosposią, jego dziewczyną na każdą noc. Chciała jednak więcej i w końcu jej uległ nie wiedząc jak się od niej uwolnić.

Maria wychyliła się zza swojego elektronicznego pianina.
- Kto to jest? - spytała Marka, widząc, że Thomas przyszedł z kimś obcym.
Adresatem pytania był dość urodziwy kasztan, gitarzysta zespołu Thomasa. Maria lubiła go, może nawet jej się podobał. On jeden przyjął ją bez wahania jako nowego członka zespołu i nie musiała mu udowadniać, że mimo, iż jest klaczą, umie grać, a nawet jest całkiem niezła.
- Nie poznajesz go? - Mark wydawał się być oburzony. - On jest ze Złotoustych.
Maria przyjrzała się przybyszowi rozmawiającemu z Thomasem w drzwiach do piwnicy, w której ćwiczyli. O Złotoustych słyszała, jak każdy w tym mieście. Mieli mocne, rockowe brzmienie, którym zdobyli rzesze fanów - na razie w obrębie miasta, ale to wystarczyło, by ich płyta dobrze się sprzedawała. To jej imponowało. Złotouści nagrali prawdziwą płytę, podczas gdy zespół Thomasa nie miał na koncie jeszcze nawet singla.
Coś się jednak Marii nie zgadzało. Przybysz nie wyglądał na rockowca. Wysoki i stanowczo zbyt tłusty kary ogier miał tleniony ogon i gęstą grzywę spadającą mu kosmykami na oczy. Jego włosy nie przybrały jednak koloru konopi, a były kanarkowożółte. W jego prawym uchu tkwił złoty kolczyk. To jeszcze nie było wszystko. Coś nienaturalnego było w jego pysku: szeroki uśmiech, lekko przygłupi, odsłaniający krzywe zęby i oczy jakby zbyt duże, może lekko wytrzeszczone. Nie zobaczyła wtedy więcej. To ma być ktoś od mocnego uderzenia? Nie mogła w to uwierzyć. Kiedy jednak zagrał z nimi, musiała przyznać, że mimo swojego fatalnego wyglądu, potrafił grać i robił to z pewnością z pewnością lepiej niż Thomas, który wpatrywał się w niego, jak w obrazek. Złotouści - ta nazwa powalała na kolana większość mieszkańców tego miasteczka. Złotouści - Maria uznała, że musi pójść na ich koncert, żeby się przekonać, jak ten lalusiowaty cudak sprawdza się na scenie.
Dochodziło południe. Nie miała już siły grać, tym bardziej, że Thomas ciągle do wszystkich miał pretensje. Koniecznie chciał zatuszować braki swojego zespołu przed Perem - tak miał na imię przybysz.
Maria wstała od elektrycznego pianina i wyszła na środek piwnicy, zarzucając ogonem. Teraz nie był już czarny, ale tleniony i spalony trwałą, tak samo jak długa grzywa.
- Kto mnie podwiezie do centrum? - spytała pewna, że ktoś taki się znajdzie.
Konie z zespołu obejrzały się po sobie. Nie było chętnych.
- Ja cię podwiozę - rzucił Per. - I tak muszę już iść.
Nie chcę z nim jechać - pomyślała w panice. - Wpadłam.
Per tymczasem wylewnie pożegnał się z Thomasem. Potem wyszli razem na ulice. Samochód Pera był pomarańczowym dziwactwem, którego marki nie potrafiła rozpoznać, ale zapewne jeździł.
- Nie wyglądasz na rockowca – powiedziała, kiedy siedzieli już w środku.
- A ty nie wyglądasz na miłą dziewczynę - odpowiedział.
- Dziękuję - uśmiechnęła się złośliwie. - Jesteś bardzo miły.
- Jestem miły, ale to ty zaczęłaś.
- W porządku – skapitulowała. - Zadam ci inne pytanie. Jak żyje się w tym mieście?
- Jak w każdym, ale ja je lubię. - Nie zależało mu szczególnie, żeby z nią rozmawiać. Już wiedział, że to dziewczyna nie w jego typie. Była zbyt ordynarna, nie miała gustu. Te jej ciężkie, złote kolczyki i zapach - mieszanka haszu i potu.
- Co znaczy: jak w każdym?
Był przekonany, że klacz próbowała grać z nim w jakąś grę. Musiał myśleć szybko.
- Jak w każdym - odpowiedział, lekko podnosząc głos. - Te wszystkie systemy powiedzą ci kim jesteś, wcisną w rubryczkę, przybiją pieczątkę, dadzą numer z zaszyfrowaną informacją...
- Taki zbuntowany jesteś? - wyczuł w jej głosie ironię.
- Tak, zbuntowany – odpowiedział. - Ale nic nie mogę zrobić. Jak wszyscy. - Westchnął.
- Mięczak – skomentowała. - Mocny jesteś tylko w słowach?
Miał ochotę wypchnąć ją z samochodu nie zwalniając, ale sam siebie zadziwiwszy, odpowiedział:
- Wolę grać, niż mówić.
Zatkało ją na moment.
- W sumie, ja też – przyznała. - Muzyką mogę wyrazić to, co powiedzieć jest bardzo trudno. Słowa krępują, ograniczają.
- Mówisz serio? - teraz on się zdziwił.
- Tak – odpowiedziała, patrząc w okno. - Ale chyba nie powinnam tego mówić. Ze słowami jest trudno.
Uśmiechnął się.
- Nie sądziłem, że mogą być w tobie takie myśli.
- Dziękuję. - W jej głosie znowu rozległa się nutka gniewu.
- To słowa - odpowiedział, po czym zjechał na krawężnik. - Chyba tu wysiadasz?
- Tak – przyznała. - Dziękuję. Może się jeszcze spotkamy - rzuciła wysiadając. Zaintrygował ją, choć dalej się jej nie podobał. - Jestem Maria. - Przypomniała sobie, żeby się przedstawić.
- Per - rzucił.
- Wiem. - Coś błysnęło w jej oczach. - Ale nic nie wiem o twoim zespole. - Czuła, że zada mu tymi słowami ból, chciała tego, to leżało w jej naturze.
Rzeczywiście, poczuł się zmieszany, gdy machnęła mu ogonem przed oczami, rozsiewając swój nieprzyjemny zapach i znikła na ruchliwej ulicy.

Maria powoli popijała kawę, przyglądając się barwnemu tłumowi. To była mała kawiarenka, zadymiona, mroczna, w jej nastroju tkwiła tajemnica, ciepło wspólnoty. I niepokój, niepokój też.
- Hej! - Ktoś dosiadł się do jej stolika.
- Hej - odpowiedziała nieprzytomnie. - Per?
- Tak. - Uśmiechnął się, pokazując jej krzywe zęby. - Więc ty też tu przychodzisz?
- To ja chciałam o to zapytać.
- Ja jestem miejscowy, ty przyjezdna - przypomniał jej. - Bywałem tu wcześniej, niż ty wiedziałaś, że nasze miasto istnieje na mapie.
- Czy to takie ważne, kto o czym pierwszy wiedział?
- Nie aż tak bardzo.
- Byłam na waszym koncercie - oznajmiła.
- I?
- Faktycznie umiesz grać i nie jesteś taką sierotą, na jaką wyglądasz, ale ja nie lubię takiej muzyki.
- Twoja recenzja powinna być drukowana w gazetach. Chyba mnie obraziłaś, ale jestem zadowolony.
Roześmiała się krótko, nieprzyjemnie.
On przypatrzył się jej długim, niegustownym kolczykom. Szukał czegoś w jej pysku, jakiejś tajemnicy. Nie miała w sobie niczego, co by go mogło pociągać, a jednak fascynowała go nawet jej brzydota i bezczelność.
- A ja słyszałem, jak śpiewasz.
- Gdzie? - zdziwiła się.
- W waszej piwnicy – odpowiedział. - Nie powinnaś tkwić za klawiszami. Powinnaś śpiewać, masz wspaniały głos. - Wpatrzył się w nią i czuł, że ta obca klacz staje mu się coraz bliższa.
- Naprawdę tak myślisz?
Uśmiechała się. Jej szpetny uśmiech zwalił go z nóg. Serce biło mu coraz szybciej.
- Tak. - Już nie mówił, szeptał. - Daleko zajdziesz...
Spotkali się w kawiarni (również) następnego popołudnia, a potem spotkania przy kawie stały się ich zwyczajem. Coraz bardziej zbliżali się do siebie i marzyli o wspólnej przyszłości.
- Śpiewasz naprawdę doskonale - mówił on - a ja mam tyle pomysłów. Kiedyś będziemy śpiewać razem.
- Ale nie tę twoją muzykę - protestowała w takich momentach. Nie była jednak zła. Uśmiechała się patrzyła mu w oczy. Lubiła patrzeć mu w oczy. Nie były wytrzeszczone, jak przedtem myślała. Były ogromne, brązowo-zielone, naiwne, trochę dziecięce, a trochę psie. Maria wiedziała to i owo o psach, kilka z nich poznała w swoim życiu.
- Trochę mojej muzyki, trochę twojej - odpowiadał. - Będziemy najlepsi, staniemy na wszystkich scenach całego świata, a tysięczny tłum będzie falował u naszych kopyt.
- Och – wzdychała. - Myślisz, że potrafisz tego dokonać?
- Tak – zapewniał. - Jeśli mi pomożesz. Dla dwojga nie ma rzeczy niemożliwych.
Mimo tych wszystkich słów, nie stali się parą. Maria gospodarowała u Thomasa, flirtując z Markiem, a Per miał tylko swoich kumpli ze Złotoustych.

- Zakochałem się - oznajmił, wpatrując się w pysk swojej starszej siostry.
Johanna była postawną, skarogniadą klaczą po trzydziestce. Trochę się z nim namęczyła, kiedy był źrebięciem. Ale też potrafiła zrozumieć, że w końcu dorósł i jako jedyna prowadziła z nim w miarę poważne rozmowy.
- Ona wie? - spytała, przyglądając mu się uważnie.
- Nikt nie wie - odpowiedział lekko rozdrażniony. - Nie ma nic, o czym należałoby wiedzieć.
- Spokojnie - powiedziała cicho jego siostra. - Powinieneś jej powiedzieć, jeśli myślisz o czymś na kształt wspólnej przyszłości.
- Wspólna przyszłość! - Patrzył gdzieś w bok. - Chcemy razem śpiewać. Ona mnie fascynuje i myślę, że się zakochałem. To wszystko.
Siostra zmierzyła go wzrokiem od góry do dołu.
- Jeśli jednak przyjdzie ci do głowy coś więcej... Bycie parą, może ślub... Wtedy musisz jej powiedzieć...
- Bzdura – burknął. - Ale powiem. Chyba nie mam wyjścia. Pewnie i tak matka by mnie ubiegła. Nie mówmy już o tym.
- Dobrze. - Johanna skinęła głową, a on wyczuł w jej głosie niepokojącą pobłażliwość.
Chciał uciec, wyjść i trzasnąć drzwiami. Ale został. Wiedział, że skoro zaczął tę rozmowę, musiał doprowadzić ją do końca. Nauczył się już, że musi kontrolować swoje odruchy, bo inaczej cały świat zacznie się go czepiać. Wszystko przez tę jedną, drobną informację ukrytą w jego numerze.
- Opowiedz mi coś o tej dziewczynie - poprosiła go siostra. - Jestem ciekawa.
- Cóż – westchnął. - W zasadzie ma same wady, może dlatego tak mnie pociąga. Jest brzydka, bezczelna, nie ma gustu i pochodzi z prowincji. Ale choć nikt by się tego nie spodziewał, ona myśli. Jej wygląd, to maska. Jej zachowanie, to poza. Ramy, w jakie dała się wtłoczyć. Ona woli grać, niż mówić, tak jak ja. - Ugryzł się w język. Otworzył się, a nie powinien. Nie powinien okazywać słabości, ani ujawniać niepowodzeń. Powinien zawsze kłamać. Kto wie, może właśnie tak, jak Maria.
- Nie mów tylko, że chcesz pomóc tej dziewczynie znaleźć swoje miejsce na świecie...
- Można tak to ująć. Obiecałem dać jej sceny całego świata. – Sam się uśmiechnął słysząc własne słowa.
- Zejdź na ziemię, Per - powiedziała łagodnie Johanna. - Nie wydaje mi się, że muzyka to sposób na całe życie, ale nawet nie o tym mówimy. Leczenie końskich dusz to nie zajęcie dla ciebie. Być może ona cię fascynuje, ale nie możesz zapomnieć...
- Jesteś tak samo rąbnięta, jak matka - oznajmił i wyszedł, trzaskając drzwiami. Doskonale wiedział, że zrobił coś, czego nie powinien.

Siedzieli naprzeciw siebie w kawiarni. Oboje milczeli. Maria wypaliła papierosa i nie mogła dłużej znieść ciszy.
- Czemu mi się przyglądasz?
- Zastanawiam się, jakbyś zareagowała, gdybym coś ci powiedział.
Uśmiechnęła się.
- Nie myśl o tym, tylko mi powiedz.
- Boję się - wyszeptał.
- Jesteś pedałem! - wrzasnęła nagle, nie wiedzieć czemu podniecona tą myślą.
Parę osób obejrzało się na nich.
- Cicho - skarcił ją. - To nie to.
- Więc?
- Wiesz, że niektóre źrebięta rodzą się trochę wadliwe, upośledzone. Trudno jest im się uczyć, niektóre nigdy nie zaczynają mówić, a nawet chodzić... - urwał.
- Wiem. Większość z nich rodzice sprzedają na mięso. „Musimy zrozumieć, że drapieżnikom potrzebne jest mięso." - Zaśmiała się, recytując formułkę powtarzaną w telewizji. - Co to ma wspólnego z nami?
- Bo ja... - wyjąkał.
- Ty? - nie zrozumiała.
- Bo ja taki jestem.
- Co?
- No, jestem upośledzony.
- Jak to?
- Taki się urodziłem.
- Przecież ty jesteś ze Złotoustych! Napisałeś parę przebojów, wiesz jak rozkręcić interes. Doszedłeś najdalej ze wszystkich, których znam i chcesz mi powiedzieć, że jesteś z tych, którzy nie uczą się mówić?
- Tak! Dokonałem tego wszystkiego! Wcale nie miałem trudności, nigdy! Zawsze czułem się inny, ale nigdy nauczenie się czegoś nie sprawiało mi trudności. - Uderzył w płaczliwy ton, znowu zwracając uwagę koni przy sąsiednich stolikach. - Ale jestem upośledzony, tak powiedział lekarz i to się będzie za mną ciągnęło...
- Ale ty jesteś porąbany. - Nie wiedziała, czy powinna się śmiać. - Przestań się zgrywać. Po co to wszystko?
Wziął głęboki oddech, żeby się uspokoić.
- Ja się nie wygłupiam - powiedział powoli, cedząc każde słowo.
- Co żeś się tak uparł? To jakaś nowa moda?
- Dobra - westchnął. - Powiedzmy, że się wygłupiam. Ale gdyby to była prawda, to co byś powiedziała?
- Nic, nie obchodzi mnie to - rzuciła. - Doszedłeś daleko, a dojdziesz jeszcze dalej. Czy ma znaczenie, co gada jakiś palant w fartuchu? Fani powiedzą ci co innego.
Trzepnął głową. Nie chciał, żeby ta rozmowa tak wyglądała. Wyobrażał sobie różne warianty zachowania Marii, ale tego nie przewidział.
- To jakiś sprawdzian? - spytała.
- Może - odparł. Więcej do tego nie wracali.

Wpadł do domu wieczorem. Był zmęczony. Dużo tego dnia ćwiczyli. Trzeba było też napisać parę pocztówek ze sfingowanymi głosami na siebie do radiowej listy przebojów i zaprojektować plakaty dotyczące festiwalu, który mieli urządzić.
Odstawił na stojak gitarę i pobiegł do kuchni. Był głodny. Przekąska nie była wymyślna, nie chciało mu się o tym myśleć. Stojąc przy otwartej lodówce zjadł dwie duże marchewki. Wtedy dopadła go matka.
- Musimy porozmawiać, Per. - Jej głos brzmiał podejrzanie łagodnie. - Johanna powiedziała mi, że masz dziewczynę...
Zatrzasnął lodówkę.
- Nie mam - odpowiedział.
- A ta osóbka, o której jej opowiadałeś?
- Maria nie jest moją dziewczyną – rzucił, już się denerwując.
- Kim więc jest?
- Przyjaciółką - oznajmił. – Chcę, żeby ze mną śpiewała. Poza tym... Ona gra na pianinie.
- Per, życie to nie muzyka. - Jej głos był słodki, tak mówiło się do dzieci. Chciał krzyczeć. - Musisz pamiętać, że nie możesz założyć rodziny, dać jakiejś klaczy spokojnego, normalnego życia...
- Nie, bo jestem upośledzony - parsknął gniewnie. - Mamo, ale ja przecież jestem zdrowy...
- Chciałabym, żebyś był, ale nie jesteś i nie będziesz...
- Niby czemu! - Nie wiedział, jak się obronić, więc zaczął krzyczeć. - Lekarze mówili, że nie zacznę chodzić, ale zacząłem. Mówili, że nie nauczę się czytać, ale nauczyłem się, kiedy dostałem okulary. Mówili, że nigdy nie pójdę do normalnej szkoły, ale poszedłem i byłem prymusem. Powiedzieli, że nie mogę założyć rodziny, bo nie będę spełniać wymogów stawianych mężowi, ale ja się ożenię. Nie dziś i nie z Marią, ale ożenię się! Jestem zdrowy!
- Per, uspokój się – powiedziała klacz. – Nie uzdrowisz się słowami. Nie zmienisz świata.
Na co dzień był gotów przenosić góry, ale rozmawiając z rodziną zawsze miał ochotę po prostu wyjść trzaskając drzwiami. Za plecami matki wyrósł spasły kasztan - jego starszy brat. Teraz nie mógł już wyjść. Wiedział, że Alara nie uda mu się ominąć.
- Nie muszę zmieniać świata! - krzyczał dalej. - Jestem zdrowy!
- Per, zrozum...
- Jestem zdrowy - powtórzył, po czym runął na ziemię i zaczął rzucać się jakby dostał konwulsji.
- Akar, co mu jest? - W oczach matki stanęły łzy. - Akar, zadzwoń po pogotowie. - Miotała się na boki, ale nie ruszyła z miejsca.
Spasły kasztan skamieniał zupełnie.
Per porzucał się jeszcze trochę, potem się podniósł.
- Chciałabyś, żebym tak wyglądał? - spytał, ciężko dysząc. - Ale tak nie wyglądam. Jestem zdrowy. Udawałem.
- Już dobrze, Per.
- Nie jestem wariatem.
- Jesteś, czy nie, powinieneś iść do psychiatry – rzucił ostro Akar. - Może pomoże ci to zrozumieć twoje miejsce na ziemi.
Stara klacz spojrzała na niego z wyrzutem. Per był jednak pewien, że matka zgadza się z jego bratem.
Poszedł więc do psychiatry, żeby dali mu spokój, żeby im udowodnić, że jest normalny. Kiedy jednak się tam znalazł, zrozumiał, że to był błąd. Koń w białym fartuchu patrzył na niego małymi, świdrującymi oczkami, a on czuł się, jakby naprawdę był wariatem. Parę razy powtórzył, że jest zdrowy, że wszystkiego się nauczył. Lekarz potakiwał, a on był pewny, że zapisuje w jego papierach „niepoczytalny".
Matka i siostra pytały go wciąż: „spotykasz się z nią jeszcze?"
- Pijemy kawę - burczał.
- Musisz pamiętać...
- A jeśli zapomnę?
- Per, ty nawet nie możesz dostać ślubu - słyszał. - Ze względu na... twoją chorobę byłby nieważny.
W końcu go olśniło. Matka mogła zrobić z nim co zechce, a on nie miał się jak bronić. Pomyślał o zakładzie zamkniętym. Drżąc na całym ciele, podjął decyzję.
Nocą nie mógł spać. Zadzwonił do Marii.
- Halo. - Odebrał Thomas.
- Cześć. Daj Marię - rzucił gwałtownie.
- Czego chcesz od niej w nocy? - spytał Thomas. Per był jego przyjacielem, ale to nie upoważniało go, żeby dzwonił w nocy do jego teoretycznej dziewczyny.
- Mam dla niej propozycję. Chodzi o zaśpiewanie pewnych partii na naszej nowej płycie. Muszę jak najszybciej to z nią omówić.
- Chcesz mi ją podkupić?
- O to się nie martw. Co ja bym zrobił z dziewczyną w zespole? Jest zbyt pyskata.
- Dobra, daję ją. - Thomas odłożył słuchawkę na bok.
Per czekał z bijącym sercem. Sekundy rozciągały się w godziny, minuty w wieczność.
- Tak? - odezwała się w końcu. Usłyszał jej ziewanie. Musiał ją obudzić.
- Mario – wyszeptał. - Uciekam nad Morze.
- Co?! - wrzasnęła z tamtej strony. Pewnie musiała mocno zaniepokoić Thomasa.
- Posłuchaj i nie przerywaj - wyszeptał.
- Nie możesz mówić głośniej?
- Nie. Proszę, nie przerywaj mi. - Nuta rozpaczy zabrzmiała w jego głosie.
- To twój nowy wygłup?
- Proszę...
- Już dobrze, słucham.
- Myśl, co chcesz. Ja naprawdę jestem upośledzony, mam to w papierach. Nie mogę sam o sobie decydować. Nie mogę się nigdy ożenić i jestem zdany na łaskę rodziny. Ostatnio narozrabiałem, bo chciałem żyć, jak każdy. Wiesz, zespół, dziewczyny... Jeszcze żadnej nie mam, ale wszyscy myślą, że jesteśmy parą...
- Co?!
- Wszyscy w mojej rodzinie - poprawił się. - Tłumaczyli mi, że nie powinienem cię widywać, bo wiesz... Jestem nienormalny. - Zachrypł i słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. - Jeśli dalej będę zachowywał się jak dotąd... - gubił się w tym co mówił. - A ja przecież będę, bo chcę być wolny. Oni...
- Oni?
- Matka może mnie oddać do zakładu zamkniętego. Wtedy będzie po wszystkim. Dlatego chcę uciec. A gdzie można uciec w tym świecie? Nad Morze!
- Ty naprawdę jesteś chory psychicznie - jęknęła.
- Myśl, co chcesz - burknął. - Chciałem tylko zapytać, czy nie pojechałabyś ze mną. To już nie ma znaczenia. - Był gotów odłożyć słuchawkę.
- Hej, Per! - zawołała. - Opanuj się na chwilę. Gadasz jak w gorączce.
- Tak się czuję - przyznał.
- A co z zespołem?
- Chciałem... - powiedział jeszcze ciszej. - Chciałem wiele osiągnąć, ale to już stracone. Muszę być wolny.
- Znad Morza się nie wraca? - spytała nagle.
- Nie wraca się - wyszeptał uroczyście.
- Ale tam żyją konie?
- Banici.
- Dobra - roześmiała się. - Jadę z tobą, chociaż jesteś walnięty. Kiedy?
- Jutro o świcie. Spotkamy się pod kawiarnią.
- Dobrze.
- Dziękuję ci.
- Cóż, może być zabawnie. Nie mam nic do stracenia. - Roześmiała się.

Rankiem podjechał pod kawiarnię. Maria już tam była. Wiatr szarpał jej grzywę i frędzle brzydkiego, grubego szalika, który być może kiedyś był niebieski. Poza tym niczego ze sobą nie zabrała.
- Hej! - zawołał do niej.
Podbiegła do samochodu.
- Więc ruszamy? - uśmiechnęła się, wsiadając.
Jaka ona była brzydka! Mimo to nie miał już wątpliwości, kochał ją.
- Ruszamy - powiedział i pognali na pełnym gazie.
- Czemu powiedziałaś, że nie masz nic do stracenia? - spytał potem. Chciał o czymś z nią rozmawiać, a do tematu jego umysłu lepiej było nie wracać. Na razie o tym zapomnieli.
- Bo nie mam – odparła. - Thomas nie jest dla mnie kimś ważnym, miał stać się tylko sposobem dojścia na szczyt, ale on nie umie prowadzić zespołu, ani pisać piosenek. Do domu też nie mam po co wracać. Nie byłam tam od czterech lat – wyznała. - A w czasie mojej nieobecności umarł ojciec. On jeden we mnie wierzył... – westchnęła. - Teraz będę się bawić, czemu nie? Co mnie w życiu czeka? Nie nadaję się na kelnerkę, a na ulicę nie pójdę. Umiem tylko śpiewać, ale nie umiem się przebić. Ty miałeś dać mi sławę. I co? Uciekasz. Więc ja też uciekam.
- Przykro mi - wyszeptał. - Naprawdę mogliśmy być najlepsi. Poza tym czuję się, jakbyś opowiadała mi moje życie.
- Czemu?
- Ja też straciłem ojca, a tylko on jeden byłby teraz gotowy mi pomóc.
- Nie mówmy o tym - jęknęła zniechęcona. - Zapomnijmy o wszystkim. To zostało za nami.
- Umiesz prowadzić? - spytał bez związku.
- Tak.
- To teraz ty prowadzisz - oznajmił, zatrzymując się na poboczu. Wskoczył na maskę. - Ruszaj! - krzyknął. - Zawsze chciałem to zrobić.
Tam, gdzie zaczynało się morze traw, pędzili, bawiąc się z wiatrem, na zmianę dosiadając maski samochodu, śmiejąc się i krzycząc na całe gardło. Gdy miasto zostało za nimi, daleko, bardzo daleko, zjechali na pobocze i porzucając samochód zaczęli się ganiać wśród traw jak ich pradawni przodkowie. Stawali dęba, już nie krzyczeli, nie śmieli się, ale rżeli wydając nieartykułowane dźwięki. Ocierali się o siebie bokami, chwytali wargami za grzywę, szyję i kłąb. Byli dzicy, byli wolni. Per nie myślał, że jego decyzja była pochopna, uważał, że nie mógł zrobić niczego innego. Maria się śmiała, uciekając od cieni, które nosiła w sercu. Obsypywali się pocałunkami. Rzucali się w trawę i tarzali, wyrzucając nogi w górę.
Kiedy niebo zaczęło krwawić, a chmury zdawały się podszyte złotym światłem, usiedli obok siebie na trawie, podziwiając przepiękny spektakl, rozgrywający się nad horyzontem. Pot parował z ich sierści. Niosący podmuch nocy wiatr sprawił, że przeszył ich dreszcz. Wydelikacone miejskim życiem ciała nie chciały się zgodzić na nocleg pod gołym niebem. Ciągnąc nogę za nogą, wrócili stępa do samochodu i choć nie mieli tego w planach, kochali się potem na rozłożonych siedzeniach. Nie znaczyło to jednak, że stali się parą.

Nie widzieli świtu. Obudzili się koło południa i jeszcze długo leżeli z zamkniętymi oczami. Było im dobrze. Po co mieli coś zmieniać?
- Per - powiedziała Maria cicho. - Dlaczego ciągle powtarzasz, że coś jest z tobą nie tak? Jesteś przecież normalny, a może nawet nadzwyczajny. To była cudowna noc.
Uśmiechnął się.
- Mam to w papierach.
- Od kiedy?
- Od zawsze. Stwierdzili to, kiedy się urodziłem. I wiesz co orzekli?
- Wiem. - Maria myślała intensywnie. - Czy tego nie da się jakoś sprawdzić?
- Pewnie się da – westchnął. - Ale gdzie? Każdy szpital ma komputer. Powiem im, że nazywam się Per, podam swój numer. Oni go wystukają i powiedzą: „upośledzony”. Więcej nie będą chcieli ze mną gadać. Po co mają sprawdzać raz jeszcze. To nie mija - tłumaczył.
- No tak - przyznała. - Ale być może ty to nie ty.
- A kto? - zdziwił się.
- Och, Per - roześmiała się. - Może podmienili cię w szpitalu, może jesteś zupełnie zdrowym koniem, którego wrobiono w to wszystko przez pomyłkę?
Patrzył na nią szeroko rozwartymi oczami.
- Nie wpadłem na to - przyznał. - Byłoby cudownie. Niestety, nie dowiem się tego. Taki system.
- Twoja matka taż nie mogłaby zażądać badania?
- Może - zastanowił się. - Po długim użeraniu się z zarządem, pewnie tak. Ale ona nie uwierzy ani mnie, ani tobie... Może Johanna by uwierzyła... - myślał głośno. - Nie, ona też nie. Kiedyś myślałem, że jest w porządku, ale tak naprawdę zawsze traktowała mnie jak głupka.
- Więc zostaniemy banitami?
- Ty nie musisz - w jego głosie zabrzmiała nutka żalu.
- Ale chcę - uśmiechnęła się swoim brzydkim uśmiechem.

Mały pub w małym mieście. Daleko, bardzo daleko - nie wiedzieli, ile przejechali już kilometrów. Siedzieli przy barze, pili piwo. Poprzedniej nocy tańczyli aż do świtu, a potem podziwiali razem wschód słońca. Teraz byli tu. Bawili się świetnie, przecież taki był cel ich podróży.
- ...Hej, Per! Czemu mnie nie słuchasz? - Maria coś do niego mówiła, ale on niczego nie słyszał, wpatrywał się w telewizor nad barem.
- Co jest? - Maria znowu spróbowała zwrócić na siebie uwagę.
- Słuchaj - wyszeptał, ale zanim cokolwiek usłyszała, zobaczyła go z szeroko rozwartymi oczami. Wyglądał naprawdę jak przygłup.
Może to prawda? - przeleciało jej przez głowę.
- „...wysoki, kary ogier o tlenionej grzywie, w wieku lat dziewiętnastu. Jest upośledzony umysłowo. Ktokolwiek widział poszukiwanego, proszony jest o kontakt..."
- Po co oglądasz te bzdury? - spytała i szybko pocałowała go w usta. To była gra. Przyszło jej do głowy, że jeśli będą zachowywać się jak para kochanków, nikt go nie rozpozna. On wybałuszył oczy jeszcze bardziej, ale odwzajemnił jej pieszczotę. Pomiędzy jednym, a drugim pocałunkiem Maria wyszeptała:
- Chodźmy stąd.
Wyszli nie spiesząc się, powoli wsiedli do samochodu, choć drżeli na całym ciele. Byli poszukiwani - myśleli w liczbie mnogiej, przecież byli razem. Co z tego, że o Marii w telewizji nie wspominano. Z parkingu odjechali z piskiem opon. Gnali dzień i noc bez postojów, wymieniając się za kierownicą. Jedno prowadziło, drugie spało na tylnym siedzeniu. Mówili mało, prawie nic. Kiedy lęk minął, zwolnili, ale nie byli już beztroscy, nie ganiali się wśród traw, nie wstępowali też do miast na dłużej, niż wymagały tego konieczne zakupy. Brakiem pieniędzy jeszcze nie musieli się martwić.

Niebo było czerwone. Słońce zaszło już jakiś czas temu. Per grał smutną melodię. Maria słuchała roztargniona. To jeszcze nie było to, ale musiała przyznać, że stawał się coraz lepszy i w swoim poszukiwaniu zbliżał się do tego, co sama lubiła grać. Teraz jednak nie obchodziła jej muzyka.
- Per, czemu szukają tylko ciebie? - spytała nagle.
Przestał grać.
- Ty chyba powinnaś wiedzieć lepiej - powiedział.
Skinęła głową.
- W sumie... - westchnęła. - Nie wiem, czemu się łudzę. Rodzina nie wie, że znikłam, nie widzieli mnie już parę lat, a i listy rzadko pisywałam. Za to Thomas myśli, że go zostawiłam dla ciebie. Mark też. Po co mieliby mnie szukać? Przecież zostawiłam ich dla ciebie. To prawda.
- Mark? - zdziwił się.
- Romansowaliśmy.
- Niezła jesteś - rzucił.
- Samotna - odparła. - Wszystko jedno. Co będzie, jak nas złapią? O to się martwię.
- Tobie nic - rzekł z goryczą. - Ciebie nie szukają.
- Chciałabym, żeby spotkało nas to samo. Żebyśmy grali w tę samą grę - wyznała. - Może byłoby mi łatwiej, teraz...
- Posłuchaj - rzekł, potrząsając głową. - Nawet, jeśli by cię szukali, to nie byłaby to ta sama stawka. Ty jeszcze nie popełniłaś przestępstwa, masz dopiero zamiar... Mnie... Myślę, że mnie zamkną w zakładzie jako kogoś niepoczytalnego... - mówienie sprawiało mu ból. - Jeśli tak będzie... Jeśli zanim dojedziemy do Morza coś mi się stanie, wszystko jedno co... umrę, zabiją mnie...
- Skąd ten pomysł?
Jakby tego nie usłyszał.
- ...złapią mnie – skończył. - Wróć do miasta, może nawet do Thomasa, śpiewaj. Jesteś dobra. Możesz dojść daleko.
- Nie chcę - zaprotestowała. - To nic nie warte. Chcę być z tobą, a tobie nic się nie stanie, tak po prostu musi być. - Potrząsnęła głową, odwracając od niego wzrok i patrząc na ciemniejące niebo. - Chcę, żeby było już po wszystkim, żebyśmy dojechali do celu, chociaż... Dla mnie to jak śmierć. Nad Morzem kończy się wszystko. Nie wyobrażam sobie życia wśród banitów, w ogóle nie wyobrażam sobie życia. Jest dziś, nic więcej, może nawet chcę, żeby to się wreszcie skończyło, to... - Łzy popłynęły po jej pysku, ale Per nie mógł tego zobaczyć, on usłyszał tylko, jak załamał się jej głos.
- Czemu chcesz popełnić samobójstwo? - to brzmiało okrutnie. Nie mógł być wariatem, myślał rzeczowo, może tylko decyzje podejmował zbyt pochopnie.
- Samobójstwo? – powtórzyła. - Ja się chciałam zabawić, ja chciałam być piosenkarką, chciałam wypełnić czymś samotność, znaleźć sens życia. Ty byłeś dziwny, ale sądziłam, że pomożesz mi zrealizować marzenia.
- Zrobiłbym to...
- Wiem...
- Czemu samobójstwo?
- Daj spokój. - Płakała, pociągając nosem. - Niech to się już stanie.
Podniósł się i podszedł do niej, brodząc wśród traw.
- To nie ma nic wspólnego ze mną, prawda? - spytał.
- Prawda - przyznała. - To tylko moja sprawa.
- Wiedz, że to ucieczka, nie samobójstwo – powiedział, z trudem łykając ślinę. - Pomyliłaś się. Będziesz żyć, a ja nie będę nigdy tym, którego pragniesz.
- Nie - odpowiedziała. - Jego nie znam. - Umilkła na chwilę. - Niech będzie, co ma być.
Pocałował ją wtedy, a ona zamknęła oczy i odwzajemniła jego pocałunek. Pieszczota sprawiła, że oboje poczuli w gardle gorycz. Nie powstrzymała też łez Marii.
- Mnie wydawało się, że cię kocham - wyszeptał.
- Też się pomyliłeś. Zdarza się - teraz ona go pocałowała.
Potem usiedli obok siebie, patrząc w nocne niebo. Razem, ale samotni.

Radio kolejny raz powtarzało, że Per jest poszukiwany. Dodawało też: - „Ostatnio widziano go ze srokatą klaczą, której tożsamości nie ustalono..."
Per śmiał się.
- Widzisz, już cię szukają - powiedział. - Na pewno znajdą ci jakieś wykroczenie, nie bój się. Może mnie porwałaś? Kto wie?
Ona też się śmiała. Informacja w radiu trochę ją uspokoiła, sama nie rozumiała czemu. Ją też spotka kara.
Na pełnym gazie minęli tablicę oznajmiającą, że przed nimi Przedostatnie Miasto, a dalej kończy się droga. Mogliby już dziś przekroczyć zakazaną granicę, ale nagle zabrakło im odwagi. A może zapragnęli tylko pożegnać się ze starym, minionym życiem.
Zajechali pod motel przy stacji benzynowej, wzbijając w górę tumany kurzu. To było zakurzone miasteczko, składające się z niskich, drewnianych budynków, pełne ciepłych, spłowiałych na słońcu barw. Ulice były puste i ciche. Pod motelem nie stał żaden samochód, a stacja benzynowa bez obsługi zdawała się wymarła. Chwilę stali na ulicy sami, tak jak sami byli poprzednio na autostradzie. Nikt do nich nie wyszedł, więc sami weszli do środka. Przedsionek motelu był zarazem barem o ścianach wyłożonych jasną boazerią. Zaspany, spasły kasztan spojrzał na nich zza barowej lady.
- Czego tu szukacie? - spytał.
- Chcielibyśmy przenocować - rzuciła Maria.
- Coś takiego - westchnął kasztan. - Po co takie młode konie miałyby tu przyjeżdżać?
- Moi rodzice mieszkają w Ostatnim Mieście - skłamała. - Trochę podróżowałam i przywożę im zięcia.
- No, no. - Kasztan pokiwał głową. - Czemu nie pojedziecie do rodziców od razu?
- Nie mam już siły - powiedział Per, podejmując jej grę i siadając przy barze. - Prowadziłem całą noc. Teraz chcę już tylko napić się piwa i położyć spać.
- Tak... - mruknął kasztan i nalał mu piwo, poczym spojrzał na Marię. - To pani jest z Ostatniego Miasta? Wydaje mi się, że nigdy pani nie widziałem, a znam prawie wszystkich z tych okolic.
- Dawno mnie tu nie było - uśmiechnęła się swoim zdeformowanym uśmiechem. - Kiedy wyjeżdżałam, byłam jeszcze dzieckiem.
- Mimo wszystko to dziwne - powiedział kasztan. - Takiego uśmiechu się nie zapomina.
To ją zabolało.
Per pił szybko.
- Macie tu szafę grającą? – spytał, chcąc zmienić temat rozmowy.
- Nie, kto by się bawił tu w coś takiego.
- Nie macie żadnego nocnego życia?
- Nie, to ciche miasteczko.
- Mój chłopak jest muzykiem - wtrąciła dumnie Maria.
- Chodzi wam o tę nową, głośną muzykę, o te wrzaski? - spytał kasztan.
- To nie wrzaski - oburzył się Per. - To cała ideologia, zmieniamy świat na lepszy, ale nie mam teraz siły tego panu tłumaczyć. Czy dostaniemy pokój? - spytał, dopijając piwo.
- Tak, oczywiście. - Kasztan wyszedł zza lady, wziął pęk kluczy i poprowadził ich na niskie piętro. Drewniane schody skrzypiały. Wypłowiały, czerwony chodnik pachniał kurzem. Z mrocznego korytarza cztery pary drzwi prowadziły do pokoi. Wszystkie były puste. Nie obejrzeli łazienki ani umeblowania. Rzeczywiście byli zmęczeni, chcieli też jak najszybciej zacząć swój ostatni w życiu nocleg w pościeli. Nie kochali się, nie całowali.
- Niezłą historię wymyśliłaś - powiedział Per.
- Pewnie - odpowiedziała na to z uśmiechem.
Położyli się na podwójnym łóżku, ale tak, że nie zetknęły się nawet ich grzbiety. Nie myśleli o tym, nie zakładali tego z góry, po prostu runęli obok siebie jak para zmęczonych drogą przyjaciół, którym seks wydawał się śmieszną perwersją. Spali tak do południa, tracąc czas, jaki im pozostał.

Słońce stało już wysoko, gdy w głębi baru jedli śniadanie.
- Dziś przekroczymy granicę - powiedział Per półgłosem. - Jeszcze się możesz wycofać.
- Co ty gadasz - parsknęła. - Nawet, jeśli to wszystko pomyłka, to bez znaczenia. Dokonaliśmy wyboru. Będziemy razem do końca. Nawet, jeśli nie wiem dlaczego. Niech coś wreszcie będzie w moim życiu pewne.
Per odpowiedział jej śmiechem, ale ten zamarł mu w gardle. Na zewnątrz warczały silniki samochodów.
Policja - przebiegło mu przez głowę.
Silniki umilkły, a wtedy otworzyły się drzwi pchnięte tak silnie, że klamka uderzyła w ścianę.
Nie była to policja, ale banda młodych, potężnych ogierów, pobrzękujących łańcuchami. Per nie wiedział, co jest gorsze.
- Jedz szybciej. Podnosimy się i znikamy - wyszeptał do Marii.
- Piwo dla wszystkich! - zarządził jeden z przybyszów, tupiąc.
- Macie tu jakąś muzykę? - spytał inny.
- Nie - wystraszony, ale przyzwyczajony do takich gości barman potrząsnął głową.
- Chłopaki, skoczcie po radio - rzucił któryś.
Szurnęły nogi przestawianych stołów, pomieszczenie wypełnił gwar podniesionych głosów, a potem hałaśliwa muzyka. Barman nic na to nie powiedział. Cichy jak trusia napełniał im tylko kufle. Paru z młodzieńców wyciągnęło fajki i zapaliło haszysz, inni papierosy. Opowiadali nieprzyzwoite dowcipy, bekali i śmiali się głośno.
- Przydałyby się tańce, tylko babek nie ma - westchnął jeden.
- Tam w kącie jest jedna - rzucił inny.
- Eee... - tamten zwrócił głowę w stronę Marii. - Brzydula.
- Seksowna - uparł się tamten, kary, bardzo wysoki ogier o wspaniałej muskulaturze.
- Wychodzimy - Per syknął przez zęby i już chciał się podnieść, gdy kary wyrósł przed ich stolikiem. Wyglądał przerażająco z grubym łańcuchem na szyi, nabitymi ćwiekami bransoletami na nogach i z okutymi posrebrzaną blachą kopytami. Ich ciosem pewnie niejednego już zabił.
- No, mała, zatańczymy? - spytał, udając, że nie widzi Pera.
- Może innym razem - odpowiedziała Maria.
Z głośników potężnego radiomagnetofonu popłynęła nagle nowa melodia. Per na chwilę zamknął oczy, słysząc swój własny głos.
Dlaczego oni tego słuchają? Ja nie chcę takich fanów! - coś w nim krzyczało.
- Nie zgrywaj się - powiedział kary. - Taka seksowna panienka nie może siedzieć, gdy gra muzyka - pochylił się nad nią.
Maria obejrzała się na Pera. On nie zrobił niczego, tkwiąc w bezruchu.
- Przykro mi, dziś nie tańczę - wyszeptała z bijącym sercem. - Jestem zmęczona.
- Rano? - zdziwił się kary i szczypnął ją wargami w pierś - Balowałaś nocą, będziesz balować i w dzień. Mnie się nie odmawia.
Tu nie zagrałem najlepiej - pomyślał Per o lecącej piosence, poczym poderwał się. Nieobecny wyraz jego pyska dziwnie kontrastował z tym ruchem. Miał w sobie głównie żal, że jego muzyki słuchają takie bandziory.
- Zostaw ją! - krzyknął, głos mu zadrżał.
- Per, nie wygłupiaj się - jęknęła Maria. Zobaczyła to, co on sam również spostrzegł. Przy karym był śmiesznie mały.
- Nie gorączkuj się - kary nie potraktował go poważnie. - Uspokój się, usiądź. Twojej panience nic nie będzie, tylko z nią zatańczę. - Znowu szczypnął Marię.
Ona krzyknęła i odskoczyła w tył.
- Zostaw ją - powtórzył Per, postępując krok naprzód. Jego ciało zlał zimny pot. Bał się jak jeszcze nigdy w życiu, ale nie wyobrażał sobie, że mógłby zachować się teraz inaczej.
- Hej, chcesz się ze mną bić? - śmiał się kary.
- Nie, chcę tylko, byś dał jej spokój.
- Rozkazujesz mi?
- Nie. Proszę.
Kary zaśmiał się ochryple.
- Sprytny jesteś, ale ja robię to, co chcę, nie słucham próśb mięczaków. Ja jestem królem dróg. Ona będzie ze mną tańczyć. - Odwrócił się do Marii. Klacz cofnęła się, przytulając do ściany. Wtedy Per wspiął się na tylne nogi i zaatakował karego.
- Uciekaj! - krzyknął do Marii, ale ona nie drgnęła, wybałuszając wąskie oczy.
Kary stanął dęba i natarł na Pera, ten musiał się cofnąć. Próbował się jeszcze bronić, uderzył napastnika w kark, ale to nie zrobiło na karym wrażenia. Refleks światła rozbłysnął na okuciu kopyt. Cios powalił Pera. Lecąc w dół, uderzył jeszcze głową o blat stołu, którego nogi złożyły się. Pociemniało mu w oczach. Barman spytał: „Kto zapłaci za szkody?". Młode konie zaśmiały się ordynarnie, a głos Pera z taśmy powtórzył, że podobają mu się dziewczyny z drugiego kanału telewizji. Maria krzyczała jego imię. On sam nie wiedział jak, ale podniósł się. Klacz walnęła w bok karego.
- Uciekaj! - krzyczał Per i atakował, by raz jeszcze zostać przewróconym. Ciepła, lepka, jego własna krew zalała mu oczy.
Maria rzuciła się ku drzwiom. Zastąpiono jej drogę. Tłusty gniadosz zarzucił jej nogi na kark. Wierzgnęła, on zwinął się z bólu.
Per znowu stał na nogach, biegł, gryzł, wierzgał. Potem leżał na ziemi, ktoś go kopał. Maria zawróciła od drzwi.
Nie wiedział, jak wydostali się z motelu. Pamiętał tylko, że gdy biegli do samochodu, oparł się o bok Marii, a każdy krok rozdzierał mu bólem czaszkę.
Runął na tylne siedzenie. Gdyby nie Maria runąłby obok samochodu. Ona usiadła za kierownicą. Wóz nie chciał zapalić. Maria klęła. Sekundy przeciągały się w wieczność. Lęk uśmiercił ich paręset razy. Mimo to w niewiarygodny sposób wreszcie ruszyli, a sekundy znowu stały się tylko sekundami.
Per zapadał się, szeroko rozwierał oczy, ale otaczał go mrok. Nie wiedział, czy coś mówi, czy milczy. Chciał coś powiedzieć, ale zanim zdał sobie z tego sprawę, zapominał słów. Maria przydepnęła pedał gazu.

Zatrzymali się przed motelem bardzo podobnym do poprzedniego, tym razem w Ostatnim Mieście. Per chwiał się na nogach i kręciło mu się w głowie. Maria zażądała pokoju, a na pytające spojrzenie właściciela, oznajmiła: „Mieliśmy mały wypadek."
Dla Pera każda sekunda przeciągająca ból we wnętrzu czaszki była kwadratem wieczności. Runął na łóżko i zamknął oczy. Nie udało mu się jednak uciec od mroczków i barwnych plam. Ból sprawiało mu wszystko, nawet myślenie, ale mimo to myślał: Był słaby, to oczywiste. Jak przeżyje nad Morzem? Może nie powinien uciekać? Przecież matka nie powiedziała, że odda go do zakładu. Jeszcze nie powiedziała. Zresztą, co to za życie - wieczny strach. Musi się starać, spełniać oczekiwania innych, nigdy nie kochać. Ciekawe, kiedy zabroniliby mu zabawy w muzykę?
- Nieźle oberwałeś. - Ostry ton głosu Marii też go ranił.
Otworzył oczy.
- Nie jest tak źle. - Spróbował się uśmiechnąć.
- Przeszarżowałeś. Wiedziałeś, że to tak się skończy.
- W sumie, czy mogłem zrobić coś innego?
Teraz ona się uśmiechnęła.
- Bardzo cię boli?
- Bardzo - przyznał. - Ale myślę, że przeżyję. - To miał być żart.
- Możesz mieć wstrząs mózgu - oznajmiła.
- Tak źle nie jest. Kiedy ma się wstrząs mózgu, to się wymiotuje. Uczyli mnie tego w szkole. Czy ja wymiotuję?
- No, nie... - przyznała Maria, ale w tej samej chwili zwymiotował wprost pod jej nogi.
Podniosła się i poszła do łazienki po ścierkę. Kiedy wróciła, leżał z zamkniętymi oczami, a jego lekko rozchylone wargi drżały.
Starła podłogę najszybciej, jak mogła. Potem usiadła przy nim i używając wilgotnej chusteczki, przemyła mu ranę na skroni.
- Wszystko będzie dobrze - powiedziała cicho, wystraszona tym, co zaszło. - Ale... Per, może powinniśmy zawrócić?
- Nie. - Otworzył oczy. - Nie, Mario, nic mi nie będzie - Jego głos brzmiał słabo, lecz wargi ułożyły się w prawdziwy uśmiech. - Wiesz, tam, w moim mieście, każdy dzień był taki sam, szybkie śniadanie, szkoła, potem zespół, wieczorem... Przez miesiące patrzyłem, jak umiera mój ojciec. Potem wysłuchiwałem żalów matki, że nie ma skąd wziąć pieniędzy. Regularnie prowadzali mnie do lekarza i tłumaczyli, że jestem upośledzony. Zawsze tak samo. Teraz... teraz opowiem Ci o jutrzejszym dniu. - Rozmarzył się. - Więc jutrzejszy dzień prześpimy. Potem wsiądziemy w samochód i ostatecznie przekroczymy granicę. Na początku naszego nowego życia będzie mnie trochę bolała głowa, potem to minie. Będziemy się bawić wśród traw, podziwiać wschody i zachody słońca, zobaczymy wreszcie zakazane Morze. Czy nie jesteś ciekawa, jak wygląda, czym jest? Mówią, że to ogromna masa wody. Wyobrażasz sobie? Tyle wody! Odnajdziemy tych, którzy tam żyją i obiecuję ci, że wymyślę coś, żebyśmy nigdy nie byli pewni, co przyniesie jutrzejszy dzień. Będziemy robić tylko to, na co będziemy mieli chęć, codziennie co innego... Ale jeśli coś mi się stanie. - Z nieba wrócił na ziemię. Bał się, nie był pewny swojego stanu zdrowia. - Mario, jeśli umrę...
- Per, co ty mówisz? - jęknęła.
Patrzył na nią oczami rozpalonymi dziwacznym podnieceniem.
- Jeśli umrę, Mario, obiecaj mi, że wrócisz, że będziesz śpiewać, ty naprawdę możesz daleko dojść. Nikt cię nie szuka, więc i nie zorientują się, gdzie byłaś.
- Per, jeśli się boisz, wróćmy razem. - Jej głos drżał.
- Nie - zaprotestował. - Nie zawrócę tak blisko celu. Zresztą... oni mnie zamkną.
- To twoja rodzina. Jakoś się z nimi dogadasz.
- Nawet, jeśli dogadam się z nimi, jak całemu światu wytłumaczę, że jestem zdrowy? Będę musiał w końcu rzucić muzykę, zacząć pracę w jakiejś fabryce, która będzie miała miejsca dla upośledzonych. Nigdy nie pozwolą mi się ożenić. Mario, co to za życie?
Skinęła głową, nie potrafiła mu odpowiedzieć.
- Wrócisz, jeśli umrę? - spytał raz jeszcze.
- Nie mów tak.
- Wrócisz?
- Wrócę, obiecuję - wyszeptała.
- Teraz połóż się koło mnie - poprosił. - I nie martw się już.
Skinęła głową i zrobiła, o co ją prosił. Przytuliła się do jego boku. Zamknęła oczy. Było jej tak dobrze, tak ciepło i błogo. Rzeczywiście chciała zapomnieć o lęku, ale nie mogła. On znowu wymiotował, a ona myła podłogę.

Dopiero nad ranem Per zasnął na dobre.
Chyba mogę zostawić go samego - pomyślała Maria, zsuwając się z łóżka. Cicho wyszła z pokoju. Nogi drżały pod nią, gdy szła na dół. Powieki ciążyły z niewyspania. Zamówiła sobie kawę. Właściciel motelu patrzył na nią badawczo.
- Długo jechaliśmy - powiedziała nagle, nie mogąc znieść milczenia. - On był zmęczony. - Jej słowa brzmiały tak zaskakująco, jakby były pierwszymi słowami wypowiedzianymi na ziemi. - Źrebię wybiegło na drogę, ostro hamowaliśmy... Uderzył głową o kierownicę... - Kłamanie szło jej całkiem nieźle.
- Czemu nie pojechaliście na pogotowie?
- On nie chciał – oznajmiła, czując że brnie w to za daleko. -Powiedział, że to nic, ale ja się boję. Czy jest tu telefon? Zadzwonię...
- Jest. - Niemłody już siwek wyjął aparat spod barowej lady. Maria spojrzała na telefon, jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Nie powinna. Co też ona najlepszego robi? Przez chwilę chciała uciec z powrotem na górę.
Nie. Nie ucieknie. To, co robi, jest słuszne - przekonywała się. Per może przecież umrzeć, a najważniejsze jest życie. Podniosła słuchawkę i zawiesiła ją na stojaku. Potem wystukała numer, nie pogotowia, a policji. Właściciel motelu nie zapytał o nic, już wiedział, że kłamała.
- Chciałabym podać miejsce pobytu poszukiwanego, Pera, tego, o którym mówią w radiu... Tak. Będę czekać... Maria, mój numer 1-587322...
Mówiła ściszonym głosem, ale siwek i tak wszystko słyszał.
- Chcę podać miejsce pobytu Pera... Tak, kary, tleniona grzywa, dziewiętnaście lat... Jest w motelu w Ostatnim Mieście, jest ranny, ale... Posłuchajcie mnie! - podniosła głos. - On nie jest upośledzony! - prawie krzyczała. - On jest normalny, byłam z nim, tylko...
Ktoś po drugiej stronie odłożył słuchawkę, a ona wpadła w panikę. Co też najlepszego zrobiła? Cisnęła słuchawką i nie dziękując ani nie płacąc za skorzystanie z telefonu, pobiegła na górę.
- Per! - obudziła go szarpnięciem za grzywę.
Jego głowę rozrywał ból.
- Per, musimy jechać! - krzyknęła rozgorączkowana.
- Jestem zmęczony - odpowiedział półprzytomnie. - Pozwól mi spać.
- Będziesz spał w samochodzie - oznajmiła. - Policja wie, gdzie jesteśmy, barman nas wydał. Musimy jechać - upierała się.
Per próbował jeszcze się opierać, ale i na to zabrakło mu siły. Maria postawiła go na nogi, sprowadziła na dół i załadowała do samochodu. Wróciła jeszcze, żeby uregulować należność za pokój.
- Niech pan o nic nie pyta - poprosiła właściciela. Była rozgorączkowana i nogi drżały pod nią.
Spod motelu odjechała z piskiem opon, jakby uciekała przed czymś groźniejszym od policji. Może przed sobą? Myślała, myślała szybko, nie wyciągając żadnych wniosków. Nie mogła pozwolić, żeby Pera zamknęli w zakładzie, bo dla niego najważniejsza była wolność. Wolność, a nie muzyka. Może dlatego, że muzyką nie można było się zajmować, nie będąc wolnym. Muzyka wolności nie dawała, ale jej wymagała.
Minęła ogromny znak stopu i tablicę głoszącą, że dalej jechać nie wolno. Właśnie popełniła przestępstwo. To było łatwe, za łatwe.
Wróciła do swoich rozmyślań. Narażała życie Pera. Co było ważniejsze - wolność czy życie?
Zjechała na pobocze i wysiadła. Stanęła przy samochodzie, spojrzała w niebo. Wciąż jeszcze był upał, ale słońce zasłaniały stalowoszare chmury. Co ona ma robić? Dokąd iść? Jak żyć? Co z Perem? Od kiedy wyprowadziła go z motelu, milczał. Spojrzała teraz na niego przez szybę. Był w stanie plasującym się gdzieś pomiędzy snem, a utratą przytomności.
On umrze - przeleciało jej przez głowę. - Co wtedy stanie się ze mną? Z czym wyruszę nad Morze? Z żalem w sercu? O czym będę śpiewać? O utraconym przyjacielu? Przecież jestem nikim. Tak, potrzebuję go, jego wyobraźni, jego szaleństwa. Czy go kocham? To nie to. Czy tuż przed końcem drogi można tak po prostu się wycofać? Nie, ale on umiera. W zasadzie nie mogę stwierdzić, czy naprawdę umiera rzeczywiście. Nie mam pojęcia o medycynie. O niewielu rzeczach mam pojęcie. Jeśli jednak on umrze? Co będzie, jeśli do wybrzeża dowiozę trupa? To nie to, że się boję. Życie jest najważniejsze. Nie. To znowu nie ta odpowiedź. Pewnie, że się boję, boję się odpowiedzialności za niego, za jego życie i śmierć.
Nagle pojęła, że nawet rozumie matkę, która mogła zamknąć swoje dziecko w zakładzie z obawy o nie. Tak, z obawy i z lęku przed odpowiedzialnością. Więc... Wybrała życie, nie wolność.
Niebo było szare, wiał ciepły wiatr. Potrząsnęła głową. Życie jest trudne.
Wsiadła do samochodu i siedziała chwilę nieruchomo. Potem obejrzała się. Per poruszył się przez sen, nie otwierając oczu.
- Per – szepnęła. - Per! - nie zareagował, nie słyszał jej.
Musi się spieszyć. Zawróciła samochód i pojechała z powrotem do Ostatniego Miasta. Zaparkowała przy stacji benzynowej przed motelem. Wybrała życie.
Nigdzie nie widziała policyjnych wozów, więc stwierdziła, że jeszcze tu nie dotarli. Pomyślała nagle, że nie chce się z nimi spotkać, że i tak niczego im nie wytłumaczy. Biedny Per, ale tak widać musiało być. Stchórzyła. Wysiadła i jak winowajczyni uciekająca z miejsca wypadku, przebiegła przez stację benzynową ze schyloną głową, by w końcu zamknąć się w toalecie. Z bijącym sercem czekała przy oknie, co się zdarzy.
Doczekała się. Przed motel zajechał wóz policyjny i biały ambulans. Jeden policjant wszedł do motelu, drugi podszedł do samochodu Pera. Maria patrzyła na to jak na film bez dźwięku, nie zdawała sobie sprawy, że dolna szczęka jej opadła. Obaj policjanci otworzyli samochód Pera. Wtedy do akcji przystąpili ci z ambulansu ubrani w białe kitle. Przywrócono Pera do przytomności. Patrzył na nich ze zdziwieniem. Nie wiedział, gdzie jest, jak się tam znalazł i czego chcą od niego. O coś pytał, chyba nie otrzymał odpowiedzi. Wywlekli go z samochodu. Zaczął się szarpać, coś krzyczał. Nie dał jednak rady uciec, policjanci trzymali go za grzywę. Wierzgał i gryzł. Wołał jej imię. Nie musiała słyszeć, żeby wiedzieć. Nie odpowiedziała jednak, nie przybyła z pomocą. Są rzeczy, którym nie można się przeciwstawiać. Tak po prostu jest. On krzyczał: „Mario! Mario!”, powtarzał wciąż jej imię. Jego wielkie oczy prosiły o litość, był taki słaby, nie pasujący do tego świata. Nic go nie mogło uratować. Ta myśl nie uspokoiła Marii, ale zabolała, zakłuła pod sercem. Pielęgniarze w białych kitlach wbili go w kaftan bezpieczeństwa i wrzucili do ambulansu.
Niepoczytalny - zamkną go w zakładzie. Maria wiedziała.
Ambulans odjechał, zabierając jej przyjaciela. Policjanci zadawali jeszcze jakieś pytania właścicielowi motelu. Ona, zdrajczyni, tkwiła w łazience. Potem policjanci odjechali, jeden radiowozem, drugi samochodem Pera.
Czekała jeszcze chwilę, potem pomaszerowała szosą. Który właściwie kierunek wybrała, Morze, czy powrót do cywilizacji?
Duże krople deszczu zaczęły lądować na jej grzbiecie. Zwiesiła głowę. Co też ona zrobiła? Jedno wiedziała - to było zbyt łatwe. Czynienie zła było łatwe. Czynienie dobra zbyt trudne, by było możliwe. Co oni zrobią z Perem? Zniszczą go. Był świetnym gitarzystą, miał fantazję i siłę przebicia. Może był dziwakiem, ale mógł zajść daleko, bardzo daleko, gdyby ktoś kiedyś się nie pomylił. Gdzie tu sprawiedliwość?
Deszcz rozpadał się na dobre, mocząc jej sierść, przyprawiając o dreszcze. Szła dalej, nie miała po co się zatrzymywać. Za nią i przed nią była przecież tylko droga, wijąca się wśród morza traw.
Co teraz? Co ma robić? Jak żyć? Jak uciec od odpowiedzialności? Nie chciała odpowiedzi. Nie chciała pytań. Co znajdzie na końcu drogi? Nie obchodziło jej to.
Zatrzymała się nagle. Wydawało jej się, że go zobaczyła, tego lalusiowatego, karego ogiera o tlenionej grzywie. Galopował przez łąki. Zatrzymywał się, stawał dęba, wołał ją i znowu zrywał się do biegu.
- Per! - puściła się pędem w jego stronę, a on biegł ku niej.
Spotkawszy się stanęli dęba i zaczęli się bawić, skubać wargami, ocierać o siebie. To było takie przyjemne, a oni tacy beztroscy.
Maria ustała nagle w biegu. Pera przecież tam nie było, goniła widziadło.
- Per, och, Per - wyszeptała mimo to. Krzyczeć już nie było warto, ich wołanie nie mogło poruszyć świata, niczego zmienić.
Wróciła na szosę. Usiłowała uciec od wszystkich rodzajów myśli. Nie zastanawiała się nawet czy wybrała ten sam kierunek, co poprzednio.
Powodzenia, Mario, może na końcu drogi znajdziesz Gun. Powodzenia, Gun, może na końcu drogi znajdziesz Marię.
Per rzuca się na ściany pomieszczenia w domu bez klamek, nie woła już jej imienia, zapomniał słów.

22.09.1995 – Warszawa

Powrót do pierwszej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...