Kejti's Factory - Opowiadanie

"Wybaczcie"



Copyright ©   Kejti - Katarzyna Kwiecińska


Wyrzucał przed siebie łapy najdalej jak mógł, łykał przestrzeń. Głowę miał opuszczoną, by nie stawiała oporu powietrzu, już nie węszył. Jego oczy wpatrywały się w ofiarę. Szarak gnał przytulony do ziemi. Ce właściwie wiedział, że nie jest w stanie go pochwycić, ale gnał go głód dający niezrozumiałą siłę do biegu. Mógłby tak pędzić nawet całą wieczność, by tylko poczuć smak ciepłego mięsa.
Już dochodził zająca. Był silny. Miał szeroką pierś i mocny kark. Jego łapy z impetem odrzucały w tył skiby wilgotnej ziemi. Już prawie chwytał zwierzątko. Zęby też miał potężne, bez trudu kruszące kości.
Zając skręcił nagle. Ce ostry zakręt przygiął do ziemi. Potknął się, stracił tępo, ale jeszcze się nie poddawał. Pusty żołądek domagał się poświęceń. Jednak dystans między nim, a zającem zwiększył się. Za sobą słyszał ciężki oddech swojego towarzysza Bazi, istoty niegodnej miana wilka.
Bazia był słaby, drobny, nie mógł długo biec, a jego sercem szarpały dziwne namiętności. Gdyby Ce był sam, jadłby więcej, niż będąc z Bazią, ale mino to lubił tego dziwaka.
Był jeszcze Ho. Wystartował ostatni, ale teraz doszedł Ce i wyprzedził go. Był smukły i długonogi, najszybszy wśród wilków, jeśli w ogóle był wilkiem. Pokaźne, zajęcze, porośnięte złotą sierścią uszy miał położone po sobie wzdłuż szyi. Był zającem, czy wilkiem? Może po prostu był sobą, był Ho i nikim innym. Szybki jak wiatr, pijący krew jednych, przez drugich wygnany, rzeczywiście biegł trochę jak zając. Daleko w przód wyrzucał tylne nogi i odbijał się nimi do lotu. Galop w jego wykonaniu był serią długich, posuwistych skoków.
Dopadł zajączka, zrównał się z nim szczupły i wysoki nawet teraz w biegu, gdy był przytulony do ziemi. Uderzył zębami w kark zwierzęcia. Zając krzyknął boleśnie i zachwiał się. Ho uderzył raz jeszcze, wczepił się w szaraka i przewrócił wraz z nim. Przekoziołkowali razem. Zajączkowi chyba cudem udało się wydostać spod napastnika i znowu pognać przed siebie. Ho również pobiegł dalej, smak świeżej krwi wzmocnił w nim jeszcze uczucie głodu. Zajączek był ciężko ranny, niedługo miał paść, Ho to wiedział.
Ce zatrzymał się i czekał na Bazię. Zrozumiał już, że jeśli ktoś mógł tego zająca pochwycić, to tym kimś, był tylko Ho. Wielki wilko-zając gnał za swym półbratem wspinającym się na trawiaste wzgórze. Żadne z nich nie wiedziało, co było po drugiej stronie szczytu.
Pierwszy z pola widzenia zniknął zając, Ho tuż po nim. Ce czekał, jego oddech powoli się uspakajał. Bazia podszedł do niego, ciężko dyszał. Nie powiedział niczego.
Po chwili Ho znów zjawił się na szczycie, gnał ku nim galopem z położonymi po sobie uszami i podkulonym ogonem. Zająca nie było. Ho minął ich w pełnym pędzie i tuż za nimi przypadł do ziemi. Ce odwrócił się powoli.
- Co ty robisz? - spytał gniewnie. - Przecież tam za pagórkiem szarak nie zmienił się w potwora.
- Tam są psy - odpowiedział Ho, nie podnosząc głowy z nad ziemi.
- Co z tego? - Ce był zły. - Jesteś wilkiem. My, wilki, nie boimy się psów, jesteśmy silniejsi od naszych niewolnych braci. Do nas należy las i pola, nie boimy się nikogo i nikomu nie podlegamy, gdy oni liżą nogi ludzi.
- To były dzikie psy.
- Co to zmienia? Odebrały ci zająca?
- Nie – przyznał. - Zatrzymałem się, widząc je. Ty wiesz jak mnie traktują...
- Zawszę cię tak będą traktować - wybuchnął Ce. - Musisz walczyć, gryźć się, pokazać im, że jesteś silniejszy i szybszy od innych. Wtedy będziesz panem, z takimi uszami, czy z innymi. Mogą ci też te uszy odgryźć i wreszcie będziesz wyglądał jak my wszyscy.
Ho nie odpowiedział. Podniósł się i stał chwilę ze zwieszoną głową. Ogon wciąż miał wciśnięty między tylne nogi.
- Daj mu spokój - powiedział cicho Bazia. - Chodźmy zapolować na coś większego.
- Już widzę, jak powalasz sarnę - burknął Ce. - Beze mnie zginęlibyście obaj: cherlak i idiota. - Ruszył drobnym truchtem w stronę, z której tu przybyli, a Ho i Bazia podążyli za nim.

Siedziała na skraju drewnianego mostka, placami oparta o słupek podtrzymujący balustradę. Kolana podciągnęła pod brodę i objęła chudymi, ale mocnymi ramionami. Nie patrzyła na wodę, miała ją za plecami. To co było przed nią, było ważniejsze, a przed nią była droga, która biegła przez trawiaste pustkowie, aż po horyzont, droga, która w każdej chwili mogła do tego zapomnianego miejsca sprowadzić wędrowców, ale nigdy nikogo nie sprowadziła. Codziennie tu przychodziła, przychodziła i czekała na wędrowców, na cud. Ludzie mówili, że jest szalona. Tylko tak o niej mówili. Nigdy nie wymieniali jej imienia, więc i ona je zapomniała, jeśli w ogóle kiedykolwiek je miała. Ludzie nie rozumieli jej i nawet nie próbowali zrozumieć. Mieli swoje błahe dla niej sprawy. Uprawiali jałowe poletka, kobiety rodziły i wychowywały dzieci, mężczyźni czasem się upijali. Nic się nigdy nie zmieniało. Nikt nie przychodził i nikt nie odchodził. Wszyscy godzili się z istniejącym porządkiem rzeczy, tylko nie ona. Ona chodziła na pustkowie, brodziła w wysokich, spalonych słońcem trawach, czasem tańczyła, czasem kręciła się w koło z rozłożonymi na boki rękami. Potem padała na ziemię i leżała zupełnie cicho, słuchając szumu wiatru. Patrzyła na przepływające nad jej głową chmury i śmiała się sama do siebie. Czasem śpiewała cicho, pod nosem, swoje własne piosenki bez słów. Czasem śpiewała pełnym głosem, pieśń będącą hymnem na część życia. Kiedy zapadał zmierzch płakała wracając do komórki na podwórku swojej matki, tam gdzie kazano jej spać. Jej serce ściskał żal, że kolejny dzień znów nie przyniósł żadnej zmiany. Zawsze chodziła brudna i w podartej sukience, nie dbała o swój wygląd. Tylko włosy ją interesowały. Marzyła o długich włosach, ale matka zawsze goliła jej głowę. Ludzie powiedzieli, że długie włosy są domeną kobiet, a ona nie była i nigdy nie miała być kobietą, ona była szalona, szalona...
Poderwała się nagle i zmrużyła oczy. Na drodze podniósł się tuman kurzu. Czy to wiatr? Czy wreszcie ktoś się zjawił? Kto? Czy to jej wybawiciel? Ktoś, kto ją ocali przed tym bezbarwnym życiem? Ktoś, kto zrozumie jej duszę? Ktoś, kto pokocha jej pieśni?
Tuman kurzu powiększał się. Po chwili dało się już wyłonić z niego poszczególne postaci. Była to grupa jeźdźców na rosłych, spienionych koniach.
Jeźdźcy! Myślała szybko. Ludzie ze wsi opowiadali legendy o jeźdźcach i bali się ich jak ognia. Mieli to być jacyś potępieńcy, którzy w galopie zatracili dusze. Mówiono, że nie myśleli o niczym i niczym się nie przejmowali, a jedyną treścią ich życia był galop. Podobno ich oczy były nieruchome, zawsze wpatrzone w dal. Coś wciąż ich ciągnęło ku miejscom, w których jeszcze nie byli i nie mogli się zatrzymać. Podobno mieli jakąś tajemną moc, która budziła tęsknoty w sercach zwłaszcza młodych ludzi i często po ich przejeździe przez miasto, czy wieś, znajdowali się tacy, którzy dosiadali koni i pędzili za nimi na swoje zatracenie.
Przez chwilę stała wyprostowana jak struna. Już nie śpiewała. Jeźdźcy! Syciła się tym słowem, napawała jego pięknem. Jeźdźcy! Może i ją z sobą zabiorą, byle dalej od domu, byle dalej, dalej... Nagle poczuła lęk. Ich oczy były nieruchome. Stracili dusze. Pojedyncze zdania rozbrzmiewały w jej głowie. Odwróciła się i rzuciła do ucieczki.
- Jeźdźcy! - krzyczała, wpadając między opłotki. Drzwi domów zaczęły trzaskać. Matki wciągały do wnętrz swoje dzieci.
- Jeźdźcy!
Tętent kopyt rozbrzmiewał tuż za nią, narastał i rozdzierał jej głowę. Biegła by ukryć się w swojej komórce. Nie zdążyła. Otoczyli ją. Wstrzymali konie. Wielkie zwierzęta tańczyły na tylnych nogach wokół niej. Nie wiedziała, czy dosiadający ich ludzie byli kobietami, czy mężczyznami. Ich twarze poszarzały, oczy rzeczywiście nieruchome zapadły się. Wargi mieli zacięte i spękane. Zdawali się nie zwracać na nią uwagi, a mimo to wciąż kręcili się wokół niej. Ogromne stwory nie podobne do koni, które znała z chłopskich zagród, gryzły wędzidła i rzucały na boki głowami. Grzywy miały długie, lekko falujące, zupełnie jak te kobiety, którym tak bardzo zazdrościła. Próbowała wydostać się spomiędzy nich, ale nie mogła. Obijała się o zady i barki koni, kręciła się w koło, przerażona nie mogła już nawet krzyczeć. Nie miała nadziei na jakąkolwiek zmianę, ale też ciągle coś się zmieniało. Miotała się raz w lewo, raz w prawo, zanim nie zdarzyło się coś nieokreślonego, co zmusiło ją, żeby się zatrzymała i zamarła w bezruchu. Dłońmi opierała się o bark jednego ze zwierząt. Zadarła głowę i rozdziawiła usta. Jej oczy spotkały się z oczami jeźdźca, które nie były nieruchome, ani martwe, zapadnięte co prawda, ale żywe, ogromne, brązowo-zielone i bezgranicznie smutne, urzekły ją.
Stała więc urzeczona, wpatrzona w jeźdźca, a on patrzył na nią. Wstrzymała oddech, a jeździec ściągnął wodze, unieruchamiając zwierzęciu głowę i rozdzierając mu wargi. Koń zacharczał, przysiadł na tylnych nogach i trwali tak wszyscy troje w pozach możliwych do wytrzymania tylko przez krótką chwilę.
Nie musiała niczego w jego oczach szukać, wszystko było jasne i widoczne: smutek i tajemnica, taka sama, jak ta drzemiąca za zakrętem drogi. Obietnica czegoś, czego nigdy nie miała. Pożądanie tego, czego on nie miał, a co było tym samym. Żal i prośba o wybaczenie, oświadczenie: „muszę iść” i jeszcze inna prośba tamtej przeciwna: „zatrzymaj mnie”. Było w tych oczach ciepło, jakiego jeszcze nie znała, ciepło, które jej swoim wzrokiem ofiarował.
Krąg powoli się łamał. Jeźdźcy formowali się znowu w szpaler i wraz z drogą ruszali w nieznane. Jej jeździec trwał jeszcze chwilę w bezruchu wpatrzony w nią, a ona wpatrywała się w niego. Wiedziała, że za chwile jakiś ruch zniszczy jej nieruchomą wieczność i w myślach prosiła opaczność, by ta chwila nigdy nie nastąpiła. W końcu jednak i jej jeździec wykręcił konia, przekreślił obietnicę. Pchnął wierzchowca ostro łydką. Wnętrzności zagrały w zwierzęciu, gdy zerwało się do galopu. Kurz wzbity przez kopyta koni otoczył ją chmurą, wbił w oczy i wycisnął z nich łzy. Wciąż stała nieruchomo. Wiedziała już, że nie wróci do swojej komórki, ani do dni spędzonych na moście. Nie! Obietnica oczu jeźdźca musiała się wypełnić!
Rzuciła się nagle biegiem drogą, którą odjechali jeźdźcy, jakby miała nadzieję, że prześcignie wiatronogie konie. Przez chwilę zdawało jej się nawet, że tak właśnie będzie. Biegła i biegła. Biegła póki miała siłę, by biec, póki nie złapała jej kolka, póki serce nie roztrzepotało się jak uwięziony w klatce ptak, póki piersi nie rozdarł oddech, a nogi nie odmówiły posłuszeństwa. Wtedy po prostu runęła na drogę w pył i leżała, nie myśląc już o niczym, a po jej policzkach wąską strużką popłynęły łzy.

Obudziłam się i leżałam chwilę z zamkniętymi oczami. Nie musiałam podrywać się w panice i sprawdzać, gdzie jestem. Już wiedziałam, że znajduję się w obcym miejscu. Wstawałam w nocy. Tłukłam się po małym, nieznanym mi pokoju. A przecież zasypiałam w swoim. Drzwi były zamknięte. Szarpałam za klamkę. Nie krzyczałam. Właściwie nie wiem dlaczego. Nie bałam się. W jakiś sposób to co się działo przyjmowałam za oczywiste. Jest jak jest. Godziłam się z tym, tak jak w snach ludzie godzą się ze wszystkim i nie pytają. Na moment zapaliłam światło. Pokój był wąską kiszką bez okna. Na jednej ścianie stała szafa, na drugiej łóżko i biurko, przy biurku krzesło. Otworzyłam szafę, była pusta, szuflady biurka też.
Spojrzałam na siebie. Nie miałam już na sobie koszuli nocnej, w której się położyłam, tylko dziwne ubranie i to nie swoje. Położyłam się z powrotem. Wiedziałam już wszystko. Teraz mogłam spokojnie wypoczywać z zamkniętymi oczami. Nie myślałam o niczym. Na nic nie czekałam. Na co mogłam czekać, chyba tylko na cud?
Płynęły minuty, a może godziny. Po prostu leżałam, nie otwierając oczu, póki drzwi nie skrzypnęły, wtedy usiadłam gwałtownie, otwierając oczy. Oślepiło mnie światło, nie wiedzieć przez kogo włączone. Zmrużyłam oczy. Minęło trochę czasu, zanim zaczęłam widzieć. W drzwiach stała korpulentna i już nie młoda kobieta o ciemnych włosach do ramion i szalonej, nie budzącej sympatii twarzy.
- Chodź - powiedziała tylko, a ja wstałam i wyszłam z nią do długiego korytarza.
Nie było tam światła. Na suficie zostały tylko puste oprawki do żarówek. Mój wzrok znów musiał się przyzwyczaić, tym razem do mroku. Rozglądałam się. Ściany korytarza były obite ściemniałą boazerią, a na podłodze leżała zdeptana i przetarta w wielu miejscach czerwona wykładzina. Z obu stron biegły drzwi do niezliczonych pokoi.
- W dzień twoje drzwi będą zamknięte, w nocy nie - powiedziała kobieta.
Więc, kiedy obudziłam się po raz pierwszy był dzień - pomyślałam.
- W nocy możesz wychodzić, ale pamiętaj, nigdy nie chodź w lewo.
- Dobrze - skinęłam głową, czego ona nie mogła zobaczyć.
- Będę przychodzić i zabierać cię na posiłki - oznajmiła ona, ja zgodziłam się na i to. Nie miałam innego wyboru.
W końcu dotarłyśmy do ogromnej, jasnej sali z suto zastawionym stołem na środku. Siedziało już przy nim parę osób i ciągle dochodziły nowe, przybywając z różnych stron domu, innymi niż my drogami. Kobieta nie powiedziała niczego, posadziła mnie tylko na krześle, po czym odeszła na swoje miejsce po przeciwnej stronie stołu. Nie zaczęłam jeść, bo i nikt inny jeszcze nie zaczął. Wszyscy na coś czekali.
Sztućce porwali w ręce nagle, jak na komendę, której ja nie wiedzieć czemu nie mogłam usłyszeć. Może czekali z tym, aż zbiorą się wszyscy, ale nie doczekali się chyba, bo kilka krzeseł pozostało wolnych. Nie rozumiałam tego, ale i ja jadłam.
Może to telepaci? - przeszło mi przez myśl i przeraziłam się obawiając, że mogliby czytać w moich myślach. Unosiłam wzrok znad talerza, rzucałam szybkie spojrzenia na ich twarze. Byli przeróżni: starzy, brodaci mężczyźni, stare kobiety, tak piękne, jak i brzydkie, jedne zadbane, inne nie, młodzi mężczyźni i młode kobiety. Dzieci wśród nich nie było, tylko jeden chłopak, chyba w moim wieku. Na nim mój wzrok zatrzymał się najdłużej. Był wysoki i szczupły. Włosy miał złote jak dojrzałe zborze, oczy niebieskie, wpatrzone w dal i nieruchome, a twarz półprzytomną. Jego ruchy były niepewne, tak jakby nie wiedział gdzie jest i co może zrobić. Widelcem ganiał jedzenie po talerzu, nie patrząc na nie. On nie widzi - uświadomiłam sobie.
Po posiłku skończonym jak i rozpoczętym nagle, podeszła do niego jakaś kobieta. Wziął ją za rękę i poszli tym samym korytarzem, co ja ze swoją opiekunką, ale dalej. Potem znowu zostałam zamknięta i czekałam, aż do kolacji, gdy wszystko zaczęło się od nowa i mogłam czekać już tylko na noc.

Bazia pochylił się nad potokiem i pił powoli. Woda była zimna i miała słodkawy smak. Rozkoszował się nią. Picie sprawiało mu przyjemność. Woda pieściła jego podniebienie. Nagle usłyszał cichy plusk tuż obok siebie. Znieruchomiał. Nie domknął pyska. Wąska strużka wody wyciekła z pomiędzy jego warg. Podniósł głowę i nastawił uszu. Może to przyszła ofiara? Co jednak za zwierze ośmieliłoby się podejść do wodopoju razem z wilkiem?
To była wielka, długonoga, kara klacz. Piła wodę, stojąc na drugim brzegu, nic sobie nie robiła z jego obecności. Miała racje. W pojedynkę nie był w stanie powalić konia, a nawet z Ce i Ho mogli sobie z tym nie poradzić. Konie były dumne, były silne, nie poddawały się bez walki. Potrafiły zabijać tak jak i wilki, ale robiły to tylko w samoobronie, w końcu nie żywiły się mięsem. Wilki szanowały konie i rzadka na nie polowały, a konie szanował wilki. Dwie dumne rasy potrafiły nie wchodzić sobie w drogę, a czasem nawet żyły w przyjaźni.
Klacz podniosła głowę i przyjrzała się Bazi z góry. Nie była już młoda, ale nie zestarzała się jeszcze na tyle, by jej mięśnie zwiotczały, a nogi osłabły. Znała tysiące dróg, widziała tysiące miejsc, uciekała, walczyła i udało jej się przeżyć wiele lat nawet bez blizn. Nie znała porażki. Mogła więc patrzeć z góry na Bazie i świat nie tylko ze względu wzrostu, ale i życiowe doświadczenia.
Wilk poczuł się nieswojo. Ona była kimś, a on nikim mimo, że to ona powinna uciekać, a on zabijać.
- Co tu robisz? - spytała po chwili. - W tej okolicy nie ma wilków.
- Jestem - odpowiedział tylko.
- Pochodzisz z lasu Abicha?
- Tak - przyznał Bazia.
- Zapuszczacie się aż tak daleko? - klacz nie przestawała pytać.
- Tak – wyszeptał. - Nie - poprawił się prawie od razu. - Abich nas wygnał. - Abich był białym jeleniem, panem lasu.
- Abich wygnał wilki?! - Klacz zaśmiała się podrzucając głową. - Jest was więc więcej?
- Jest nas trzech. Ja i mój przyjaciel Ho zastaliśmy wypędzeni, bo jesteśmy inni, bo plamimy honor rasy. Ce po prostu poszedł z nami.
- Inni? - Klacz przyjrzała mu się uważnie. - Wyglądasz normalnie.
- Ale moje serce jest inne, niż serca wilków - odparł.
- Bazia! Bazia! - wołał Ho, biegnąc w jego stronę.
- Bazia? - klacz roześmiała się, brykając w miejscu.
Ho zatrzymał się nagle przyciskając długie uszy do szyi.
Bazia odwrócił się ku niemu. Chciał zawołać coś w stylu: „nie bój się”, ale nie mógł się na to zdobić. To by tak głupio zabrzmiało.
- Muszę iść - rzucił w końcu do klaczy.
- Idź. Spotkamy się jeszcze – odparła. - Pamiętaj, że to moja ziemia, tak jak las należy do Abicha, do mnie należy step. Jestem Burza.
- Tak pani. - Skłonił się przed klaczą i pobiegł do Ho.
- Ce upolował sarnę - poinformował go wilk o zajęczych uszach.

Nagle się przebudził. Był na grzbiecie galopującego konia wśród jeźdźców. Tak, pojechał za nimi. Kiedy? Nie wiedział. Gdzie był teraz, co to za miejsce i dzień, tego też nie wiedział. Galopował. Galop był w jego wspomnieniach, galop i tylko galop. Kiedy ruszał, chciał poznać świat, tęsknił za czymś nieznanym. Chciał sycić się pędem, a oczami pochłaniać krajobrazy, tyle tylko, że to wszystko było puste. Początkowa przyjemność stała się rutyną. Nie było o czym mówić, o czym myśleć. Zapadł się w sobie, on poszukiwacz, na drodze naprawdę do nikąd. Potem te oczy... Po wielu dniach, a może latach, oczy dziewczyny. Jej zachwyt. Jej tęsknota. Ona była taka jak on, zanim stał się jeźdźcem, poszukiwaczka, marzycielka. Jej oczy. Były piękne. Co jeszcze spostrzegł? Miała krótkie włosy, pod którymi wyraźnie rysowała się jej kształtna czaszka. Ta dziewczyna. Dziewczyna. Dlaczego ciągle jeszcze pozwalał unosić się koniowi w nieznane? On musiał wrócić, wrócić do niej.
Ściągnął konia i wykręci, rozdzierając mu ostrym szarpnięciem wargi. Zwierze zachrapało. On pchnął je znów do biegu, ale teraz galop już mu nie wystarczał. On jechał do niej. On jechał dokądś. To miało sens. Popędził konia do cwału. Jeźdźcy zmierzali w swoją stronę, nie zwracając uwagi na tego, który opuścił ich szeregi. On gnał do niej. Chciał ją odnaleźć i odnalazł leżącą na drodze. Szybkim ruchem ściągnął wodze, zeskoczył z sioła i puścił konia wolno. Przykucnął przy niej. Dotknął dłonią jej pleców. Nie potrafił jeszcze odnaleźć w swojej pamięci odpowiednich słów. Powoli uniosła głowę. Zobaczył jej twarz brudną i spłakaną, zobaczył jej pełne wiary oczy. Uśmiechnął się do niej, a ona również odpowiedziała mu uśmiechem. Powoli się podniosła i usiadła, choć obolałe mięśnie nie chciały jej słuchać. On usiadł przy niej. Objął ją, a ona przylgnęła do niego i trwali tak na środku drogi, już nie samotni. Mieli siebie. Mieli siebie mieć. Spieniony koń parskał i przestępował z nogi na nogę.

Nadeszła noc. Ktoś przekręcił klucz. Byłam wolna. Jeszcze chwilę posiedziałam bez ruchu skulona w nogach łóżka. Potem wstałam i wyszłam. Udałam się oczywiście w prawo, przecież w lewo nie było mi wolno. Podchodziłam do wszystkich drzwi po kolei, naciskałam klamki, ale żadne nie ustąpiły. Czego szukałam? Chyba tamtego chłopaka. Gdzieś tam był, może uwięziony jak ja, nagle we śnie porwany z domu? Może więcej niż ja rozumiał?
Dotarłam do miejsca, gdzie korytarz skręcał w prawo. W tej linii zostały już tylko jedne drzwi i dwie pary za zakrętem. Ku mojemu zdziwieniu te przedostatnie ustąpiły i znalazłam się nagle w zupełnie ciemnym pomieszczeniu.
- Kto tu jest? - spytał obcy głos.
Nie odpowiedziałam, sunąc dłońmi po ścianie, szukałam włącznika światła.
- Kto tu jest? - Głos odezwał się bliżej. Czyjaś ręka chwyciła mnie za przedramię. Wtedy krzyknęłam.
- Cicho - szepnął ten ktoś. - Ja ci nic nie zrobię. Powiedz mi tylko, kim jesteś.
- Mam na imię Kasia. Jestem tu od wczoraj, nie wiem, skąd się tu wzięłam.
Młody człowiek ukryty w ciemności roześmiał się słabo.
- Ja jestem tu od dawna - odpowiedział i bez pytania dotknął mojej twarzy. Zadrżałam. Tak, to był on, ten ślepiec.
- Czy da się tu zapalić światło? - spytałam.
- Nie wiem. Nie potrzebuję światła – odpowiedział. - Oczy przyzwyczają ci się z czasem do ciemności, bo ty widzisz, prawda?
- Tak. - Zdziwiło mnie to pytanie.
- To przez nich... - Nie mogłam skończyć tego zdania, takich rzeczy się nie mówi.
- Oślepłem? Nie wiem. Nie pamiętam. Niczego nie pamiętam poza tym miejscem. Gdzieś musiałem być, gdzieś indziej, ale nie pamiętam.
Milczałam. Nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi. Powoli zaczynałam widzieć. Najpierw jego, szczupłą postać o niepewnych ruchach, potem sprzęty: stół, dwa krzesła, łóżko, duży regał z pustymi półkami i... Nie wiem co było dalej. To był duży pokój, prawie tak duży jak sala jadalna.
- Powiedź coś - poprosił, biorąc mnie za rękę i prowadząc w stronę stołu.
- Co?
- Nie wiem. Chciałbym żebyś mówiła. Mam już dosyć ciszy, właściwie mam niewiele poza nią.
- To tak jak ja - odparłam.
- Ale teraz jest nas już dwoje - powiedział nie będąc w stanie ukryć podniecenia tą sytuacją. - Będziesz do mnie przychodzić?
- Będę - obiecałam niewiele o tym myśląc.
- Co noc? - pytał dalej.
- Co noc, ale... skąd wiesz, że moje drzwi są otwarte tylko w nocy? - zdziwiłam się.
- Tak myślę – wyjaśnił. - Moje są otwarte tylko w nocy.
- Wychodziłeś stąd? - zdziwiłam się.
- Tak.
- I co? Co to za miejsce? Wiesz coś?
- Nie. Do nikąd nie doszedłem. Wszystkie drzwi są zamknięte, poza tymi do starej kuchni... Właśnie. Chcesz herbaty? - zaproponował mi.
- Chcę - zgodziłam się.
- To chodź. - Wziął mnie za rękę, ale ku mojemu zdziwieniu, nie bym ja go prowadziła, ale by on mógł mnie poprowadzić, bo to przecież on, nie ja, znał drogę. Wyszliśmy z jego pokoju, a on powiódł mnie w stronę ostatnich drzwi za zakrętem. Znaleźliśmy się w ciemnym i brudnym pomieszczeniu pełnym pajęczyn. O dziwo przypominało ono kuchnie w domu mojej babci. Stał tam stary, drewniany stół z rzeźbionymi nogami. Przy drugiej ścianie zlewozmywak i kuchenka, nad nimi wiszące szafki. Wszystko takie samo, tylko stare i brudne.
- Usiądź - powiedział wskazując ręką w stronę stołu.
Usiadłam, on postawił na gazie stary, srebrny czajnik. Potem przystawił sobie krzesło. Usiadł obok mnie.
- Dobrze, że jesteś - wyszeptał.

Potem był następny dzień. Korpulentna kobieta zaprowadziła mnie na trzy posiłki, w czasie których przyglądałam się młodzieńcowi poznanemu nocą. Był przystojny, ale bardzo delikatny. Wydawał się słaby, tak słaby, że mógłby przewrócić go podmuch wiatru. Po dniu nadeszła noc. Ktoś otworzył moje drzwi, a ja poszłam do niego i tak było już zawsze. Mieliśmy posiłki jedzone w milczeniu i noce, ciepłe, bliskie, ale puste jak wszystko inne. Była jeszcze jedna rzecz niezmienna. Po każdym objedzie jedna osoba znikała i już nie wracała. Co nie zmieniało faktu, że wciąż wielu siadało do stołu.
- Boję się - powiedział on pewnego razu.
- Czego? - spytałam.
- Zauważyłaś, że ludzie znikają?
- Tak - odpowiedziałam zaskoczona. Skąd on wiedział? Przecież był ślepy!
- Oni ich zabijają - wyszeptał prawie bezdźwięcznie.
- Wiesz o tym?
- Nie, ale tak myślę. Boję się, że niedługo przyjdzie moja pora.
- Och, nie - jęknęłam tylko. Co mogłam zrobić? Nie byliśmy w stanie ani uciec, ani się bronić.
- Przytul mnie - poprosił, a ja objęłam go bez słowa. Nie umiałam znaleźć słów. Złożył mi głowę na piersi. Drżał, a ja głaskałam jego gęste, jasne włosy. Tak trwaliśmy może całą wieczność, ale po jednej wieczności nadeszła druga. On podniósł głowę. Jego ślepe oczy były wilgotne.
- Czy mogę ci ufać? - spytał półprzytomnie, jak człowiek w gorączce.
- Możesz - zapewniłam.
Wtedy się poderwał i pobiegł w stronę regału. Jego ręce przeszukały półki, by w końcu znaleźć starą, porcelanową cukiernicę. Coś z niej wyjął i skrył w dłoni, poczym wrócił do mnie.
- Daj rękę - rozkazał. Wyciągnęłam dłoń w jego stronę, wcisnął w nią zmiętą kartkę oblepioną kryształkami cukru, po czym zacisnął moje palce. - Schowaj to. To tajemnica, jest zaszyfrowana, ale może ją odczytasz, bo ja... – Urwał. - Dostałem to od kobiety, która nie przychodzi na posiłki. Czasem spotykam ją w kuchni.
Po powrocie do pokoju schowałam kartkę pod materac. Wyjęłam ją następnego dnia po śniadaniu i rozwinęłam bardzo powoli, ostrożnie, drżącymi palcami. Kartka była pusta. Obejrzałam ją z obu stron. Nie było tam żadnej litery, żadnego znaku, nawet plamy. Przypomniałam sobie o białym flamastrze, jaki kiedyś miałam. Może tam było coś napisane białym flamastrem? Przeszukałam swój regał i biurko. Miałam nadzieję znaleźć tam flamastry, ale nie znalazłam. Nie było tam niczego. Schowałam więc kartkę z powrotem, ale już nie pod materac, tylko do skarpetki, pomyślałam, że tak będzie lepiej, że nikt jej nie znajdzie.
- Nie potrafię tego odczytać - powiedziałam mu następnej nocy, nie miałam odwagi powiedzieć, że niczego tam nie zobaczyłam. Może nie umiałam patrzeć?
- Szkoda, to może być ważne. To może nas uratować. - On w to wierzył.
- Jeszcze nad tym pomyślę - obiecałam.

- Dobrze, że jesteście - powiedziała pewnej nocy obca kobieta, zupełnie spokojnie wchodząc do kuchni. Wysoka i szczupła miała płomiennie rude włosy. Nosiła obcisłe skórzane ubranie i cowboyskie buty. Poruszała się szybko, dynamicznie.
- To ona - wyszeptał mój towarzysz, biorąc mnie za rękę.
- Chodźcie, pokażę wam coś - rzuciła i poszliśmy za nią, do pierwszych drzwi, jakie miało się po lewej ręce, gdy wychodziło się z kuchni. Wyjęła pęk kluczy i otworzyła je. Stanęliśmy na progu mrocznego jak wszystkie pokoju bez mebli. Znajdowała się tam tylko ogromne, białe stworzenie podobne do kota, osiodłane i z wędzidłem w pysku.
- To mój wierzchowiec – powiedziała. - Zwierze, które może nieść mnie na grzbiecie przez pustkowie. Dzięki niemu nie muszę osiąść w żadnym miejscu, mogę wędrować i być wolną. - Po co to nam mówiła? Żebyśmy poczuli się jeszcze bardziej zniewoleni i nieszczęśliwi? - To zwierze, to cały mój świat - dodała, chcąc chyba dać do zrozumienia, że tak bardzo się od nas nie różni.
- Dobrze, że choć tyle masz - zauważyłam, a mój towarzysz zapytał:
- Czy mogę go dotknąć?
- Możesz - odparła, a na jej twarzy pojawił się chytry uśmiech.
Mój towarzysz przekroczył próg i podszedł do stwora. Jego delikatne dłonie powędrowały po ciele gigantycznego zwierzęcia. Uśmiechnął się.
- Co to jest?
- Pantera - zaśmiała się kobieta. On cofnął się nagle.
- Wierzchowiec jak każdy inny - oznajmiła.

Ce podniósł głowę i węszył, wiatr niósł z sobą zapach tajemnicy, coś co go niepokoiło i podniecało.
- Czujecie? - spytał.
Ho i Bazia również wciągnęli powietrze w płuca.
- Tak - wyszeptał Ho. - Nie wiem co to jest, ale coś mi mówi, że chciałbym wyruszyć za tym zapachem i to coś odnaleźć.
- Ja też czuję coś podobnego - dodał Bazia.
- Więc chodźmy - rzucił Ce i ruszył biegiem, a jego dwaj towarzysze popędzili za nim.

Burza w tym samym momencie co i wilki zadarła głowę, by złapać w chrapy wiatr rozwiewający jej grzywę. Ona też to poczuła, ten zew tajemnicy, to przykazanie by podążyć w stronę, z której wiał wiatr. Cóż z tego, że tam gdzie była, był jej dom, że tam była jej ziemia. Nagle to co obce pociągało ją bardziej. Ruszyła więc galopem, piękna i szybka kara klacz.

- Czujesz? - spytał dziewczynę jeździec, który przypomniał już sobie słowa.
- Czuję - odpowiedziała tuląc się do jego pleców. – Nie wiem co to jest, bo nic podobnego nie działo się za mną, od kiedy spojrzałam w twoje oczy. Ale coś każe mi wędrować przed siebie.
- Właśnie - wyszeptał on. - Tak też jest za mną. - Popędził konia i galopowali za tą nieokreśloną, nową tęsknotą nie odbierającą im duszy.

- Chodź - powiedziała rudowłosa kobieta, otwierając moje drzwi, a ja wstałam i poszłam. Nie zaprotestowałam, jak i przedtem zgadzając się na wszystko. Poszłyśmy razem do starej kuchni. Kobieta podeszła do miejsca, gdzie kończyły się szafki i na małym odcinku ściana nie była niczym osłonięta. Ja zatrzymałam się w progu.
- Chodź - przynagliła mnie.
- Dokąd? - spytałam.
- Po prostu chodź.
- Uciekamy stąd?
- Możesz to tak nazwać. - Rudowłosa wzruszyła ramionami i przeszła przez ścianę. Podbiegłam do tego miejsca i spróbowałam dotknąć muru ręką, ta przeszła na drugą stronę ginąc mi z oczu. Postąpiłam krok naprzód i byłam już po drugiej stronie na pustkowiu ciągnącym się, aż po horyzont.
- Gdzie jesteśmy? - spytałam.
- To ty powinnaś wiedzieć - zaśmiała się ostro, nieprzyjemnie.
- Czy to Świat Zza Morza Ognia i Krwi? – spytałam. Tak nazwałam świat, po którym wędrowałam w wyobraźni będąc dzieckiem.
- Nie. To po prostu świat.
Jej odpowiedź niczego mi nie wyjaśniła, próbowałam więc pytać dalej.
- A ty, kim ty jesteś?
- To też ty wiesz lepiej. - Przyglądała mi się uważnie, wysoka i blada, kobieta o skórze nakrapianej piegami i świdrujących, zielonych oczach. Skądś znałam jej postać. Może rysy były ciut za ostre, może postawa wyrażała zbyt wiele wrogości, ale...
- Czy jesteś Tiną? – Tak miała na imię kobieta, która przed laty wymyśliłam i którą bardzo chciałam naśladować. Twarda, dzielna kobieta.
- A czy każdy duet to Maria i Per? - odpowiedziała pytaniem na pytanie. Takie imiona nosili moi idole. - Przyznaj się, że w każdej śpiewającej parze widzisz tych dwoje.
- Właściwie tak - odparłam, nie wiedząc, co to ma wspólnego z naszym położeniem.
- Ale nie wszyscy są nimi? - pytała ona dalej.
- Nie wszyscy – zgodziłam się.
- Tak też każda rudowłosa jest dla ciebie Tiną?
- Po części.
- Ale i to nie prawda - powiedziała podnosząc głos. - Możesz widzieć we wszystkich duetach Marie i Pera, a w rudowłosych Tinę, możesz uogólniać, ale są pewne granice. Nie wszyscy i nie wszystko pasuje do szablonu. Trzeba myśleć, nie przyrównywać.
Nie odpowiedziałam na to, nie znalazłam słów, a ona włożyła dwa palce do ust, tak jak nie robił tego nikt przed nią i zagwizdała. W chwilę później stanęła przy nas ogromna, biała, osiodłana pantera z wędzidłem w pysku.
- Wsiadaj - rozkazała kobieta podchodząc do zwierzęcia i łapiąc je za wodze.
- Odejdziemy stąd?
- Tak.
- I nie wrócimy?
- Nie, powrotu nie ma.
- A co z tym niewidomym chłopakiem? Obiecałam, że mu pomogę, że go nie zostawię.
- Nie zdarzyło ci się łamać obietnic? - spytała ona z drwiną.
Zastanowiłam się. To znowu było za trudne pytanie.
- Nie możemy go zostawić – uparłam się.
- Jeśli nie, to go uratuj - powiedziała rudowłosa.
- Uratuj? Czy nie możemy po prostu po niego wrócić? - spytałam.
- Nie, to zbyt proste - zaprotestowała ona. - Jeśli chcesz mu pomóc, musisz znaleźć na to sposób.
- Ale ja nawet nie wiem, przed czym mam go uratować. - Byłam bliska rozpaczy.
- A czy chociaż wiesz dlaczego?
- Dlaczego co?
- Dlaczego nie wiesz. - Kobieta znów się zaśmiała, w jej piersi bulgotało. - Ja ci powiem. Nie wiesz jak, ani przed czym masz go uratować, bo już nie umiesz sobie tego wyobrazić. Znasz chociaż jego imię?
- Nie podał mi go.
- Nie nadałaś mu imienia. Wsiadaj już!
Dosiadłam pantery.
- Przesuń się za siodło - rozkazała mi rudowłosa. - Myślisz, że gdzie ja się zmieszczę?
Wskoczyła na swojego wierzchowca i pognałyśmy tak szybko, jak jeszcze nikt przed nami we wszystkich światach, pejzaż rozmazywał się, nieuchwytny dla oczu i przemieniony w popielate i zielonkawe smugi. Wiatr szarpał włosy, a piasek wyrzucany przez łapy zwierzęcia, wbijał się pod powieki i między zęby. Nie wiem ile czasu trwała ta szaleńcza jazda, wiem za to, że skończyła się całkowicie niespodziewanie, tuż przed skałą wystrzelającą w górę z równiny. Przypominała mi miejsce, w którym czasem bywała Dżana, wielka wojowniczka z którą w dzieciństwie przemierzałam Świat zza Morza Ognia i Krwi, co oczywiście nigdy nie miało miejsca.
- To nie jest żadne z miejsc, które znasz - powiedziała rudowłosa, jakby czytała w moich myślach. Zeskoczyła z siodła i mnie również kazała zejść. Pantera uwolniona od naszego ciężaru oddaliła się w swoją stronę.
- Zaraz wejdziemy do groty – poinformowała mnie kobieta. - Ale najpierw muszę cię na to przygotować, żebyś nie przeżyła szoku. - Na moment zawiesiła głos. - Piszesz – powiedziała. - Prawda?
Skinęłam głową.
- Piszesz, bo historie pojawiają się w twojej głowie?
- Tak.
- Ale to nie jest jedyne wytłumaczenie. Historie pojawiały się przecież w tobie zawsze, a ty kiedyś nie pisałaś.
- Tak – przyznałam. - Kiedy byłam dzieckiem, nie musiałam pisać, bo historie i bez tego istniały, i bez tego były prawdziwe, jak mogło być inaczej, skoro składały się na całe moje życie. Towarzyszyły mi wszędzie.
- Brawo. - Piegowata twarz rozjaśniła się. - Jeszcze coś pojmujesz. Wiec przyznaj, ratujesz historie z dzieciństwa, bo dzieciństwo mija, a one wraz z nim?
- Tak, tak właśnie jest.
- Po co to robisz?
- Jak to po co? - Nie rozumiałam. - A po co ratuje się czyjeś życie?
- Żeby nie mieć wyrzutów sumienia – odpowiedziała. - W takich momentach o niczym innym się nie myśli. Przyznaj się.
- Nie wiem - jęknęła.
- Powiem ci coś jeszcze. Przy tym co robisz, nie potrafisz być obiektywna. Cackasz się z Dżaną, z plastikowymi końmi, którymi bawiłaś się tak zawzięcie, że pozłaziła z nich farba, cackasz się z Marią i Peram, choć ci ostatni to tylko twoje chore fantazje, wynikające z nadinterpretacji kiczowatych zdjęć i niezbyt ambitnych tekstów piosenek, choć nie pochodzą tak naprawdę ze świata fantazji. Tymczasem już tą swoją Tinę potraktowałaś per noga, okrawając jej historię jak się tylko dało, a niektórym dałaś tylko stronę tekstu i imię, lub nawet tego nie.
Milczałam.
- Dlaczego? – spytała ostro.
- Bo więcej nigdy nie było – odparłam próbując się bronić.
- Było, tylko o tym zapomniałaś. A w każdym razie, mogło być – oświadczyła. - To tylko zależało od ciebie. Choć już, stań przed tymi, których stworzyłaś - powiedziała i wprowadziła mnie do groty, dokładnie takiej samej, w jakiej czasem nocowała Dżana. Pod ścianą, w mroku siedziało parę istot: brzydka kobieta o nagiej głowie i rysach Marii, mężczyzna o ogromnych, smutnych oczach Pera, gniady koń w pełnej uprzęży i drugi kary i dziki, który nie poznał na swej skórze dotyku ludzkiej dłoni. Na ziemi leżały trzy wilki, z których jeden miał ogromne, zajęcze uszy, porośnięte złotą sierścią. Kiedy weszłyśmy, wilki podniosły głowy, a kobieta spytała, wskazując na mnie palcem:
- To ona? - Z trudem pohamowała wybuch szaleńczego, czystego śmiechu Marii.
- Tak, ona - odpowiedziała rudowłosa, a mnie zapytała - poznajesz ich?
- Tak – odparłam. - Ten wilk o długich uszach to Ho...
- A właśnie - przerwał mi. - Czemu dałaś mi takie uszy?
- To był przypadek – przyznałam. - Byłeś składaną zabawką i zgubiłam twoje prawdziwe uszy, ale nie miej do mnie pretensji. Bez tych uszu w ogóle byś nie istniał.
- I może tak byłoby lepiej - stwierdził kwaśno wilk.
- Mów dalej - nakazała mi rudowłosa.
- Tan drugi to Bazia...
- Czemu zrobiłaś ze mnie dziwaka? - spytał, kiedy wymieniłam jego imię.
- Pasowałeś mi na dziwaka - odparłam.
- Po prostu pasowałeś - powtórzyła rudowłosa.
- ...ten to Ce...
- Nie wiele mi dałaś, poza tym marnym istnieniem.
- O nie - zaprotestowałam gwałtownie. - Mogłam pozwolić dzieciom, rozebrać was na części i pogubić je, ale schowałam was w szufladzie, a teraz o was piszę. – Taka była prawda. Przecież to ja napisałam każde z tych słów powyżej.
- Też mi pisanie - burknął Ce.
- Nazywaj dalej - ponagliła mnie rudowłosa.
- To Burza...
- Mnie nie schowałaś, moje części dzieci pogubiły - powiedziała kara klacz, a ja zrozumiałam, że w tej chwili odzywać mogą się dopiero ci, których wskażę.
- Przepraszam - wyszeptałam.
- Myślisz, że to wystarczy?
- Tak - odparłam pewnie. - W historii jesteś cała.
Była cała. Widziałam ją, jak stała na szczycie piaszczystego wzgórza, które było pluszowym morsem i wąchała wiatr - klacz samotniczka, klacz filozofka.
- Ty i te twoje historie - skomentowała to rudowłosa, a klacz tylko parsknęła.
- To... - zawahałam się - ...to jeździec... - Nigdy nie nadałam mu imienia, a sens jego historii zapomniałam.
- Tylko jeździec - powiedział on. - Popłuczyna po Perze.
- To nie moja wina.
- Ale Pera tym bardziej nie - dodała rudowłosa.
- To szalona dziewczyna...
- Popłuczyna po Marii. Mam jej twarz, jej ciało i jej śmiech, a poza tym nie mam niczego, nawet rozumu.
Milczałam.
- Opowiedz jej - rzuciła ostro dziewczyna o nagiej głowie do rudowłosej. - Opowiedz jej, co nam opowiadałaś, opowiedz jej „Bez strachu”. Niech zrozumie.
- Dobrze - rudowłosa uśmiechnęła się. - Usiądź i posłuchaj, co sama wymyśliłaś.
Tak też zrobiłam, a ona rozpoczęła opowieść.
- ...Kiedyś istniał świat fantazji, ale nadszedł dzień, gdy zawisło nad nim widmo zagłady. Tak to już bowiem jest ze światami. Wszystkich koniec kiedyś nadejdzie. Zebrały się więc wszystkie stwory tego świata, by radzić, co w takiej sytuacji począć. Wybrano w końcu trzech mężczyzn, którzy mieli wyruszyć na wędrówkę, by znaleźć rozwiązanie, jak temu światu pomóc. Był wśród nich Chudy, wysoki mężczyzna z wielkim nosem, był Gruby, niski i okrągły jak piłeczka i był w końcu Niezniszczalny, który nie wyróżniał się niczym poza tym, że rzeczywiście był niezniszczalny. Dosiedli swych wierzchowców i ruszyli na poszukiwanie. Przemierzyli wiele dróg, przeżyli wiele przygód, ale nic z tego nie wynikało, bo nie stali się ani trochę mądrzejsi, niż byli na początku swojej wędrówki. Dotarli w końcu do krainy, gdzie panował straszliwy mróz. Ich konie zapadły się w śniegu po brzuchy i tak już zostały, nie podjęły walki o życie. Po prostu zatrzymały się i zamarzły. Zrozumiały, że jakakolwiek walka jest daremna. Pogodziły się ze śmiercią i umarły bez strachu. Tak też stało się z Grubym i z Chudym, którzy nawet nie zsiedli ze swych wierzchowców. Niezniszczalny nie zamarzł grzany swym wewnętrznym ogniem. Zsiadł z konia i zaczął brnąć przez śnieg, z ciężkim sercem porzucając ukochane, martwe zwierze i wiernych towarzyszy. Brnął sam przez zaspy, on, ostatnia nadzieja świata fantazji i nawet dla niego nie była to droga łatwa. Tak dotarł w końcu do małego domku o rozświetlonych oknach, a domek ten znajdował się już poza granicami świata fantazji. Kiedy stanął u drzwi wielce strudzony, zrozumiał wszystko... - rudowłosa przerwała nagle opowieść. - W tym co napisałaś, nie było tego powiedzianego wprost – wyjaśniła. - Ale kryło się między linijkami. Żeby ocalić świat fantazji, wystarczyło o nim opowiedzieć, ale Niezniszczalny nie mógł tego zrobić, bo dla kogoś, komu sam nie został opowiedziany, nie istniał. Odwrócił się więc, oparł plecami o drzwi i spojrzał na drogę, którą przebył. Zobaczył drapieżnego ptaka... To dlatego nie napisałaś tego nigdy na czysto. Uznałaś, że drapieżny ptak nie może żyć w temperaturze, w której koń zamarza.
- Bo nie może.
- To fakt - rudowłosa zaśmiała się. - Nie może w prawdziwym świecie, ale w świecie fantazji, w którym drogi są raz krótkie, a raz długie i w którym ktoś ma w sobie ogień, wszystko jest możliwe. Wszystko, jeśli tylko w to uwierzysz.
Skinęła głową, a ona podjęła opowieść:
- ...Zobaczył drapieżnego ptaka, który szarpał jego ukochanego konia. To niegdyś dzikie i szalone zwierze poddawało się temu, bo jak miało się nie poddawać, skoro było martwe. Może gdyby było żywe, lub gdyby to w ogóle była inna sytuacja, Niezniszczalny odgoniłby ptaka, ale tak nawet nie drgnął. Czy bowiem jakikolwiek ruch miał jeszcze sens? Emocje opadły. Koń nie żył, a Niezniszczalny wiedział, że jego świat jest tak samo martwy jak i jego koń. A gdy zrozumiał, że nie ma ratunku, nie było się o co bać, więc wyzbył się strachy i po prostu zastygł w bezruchu, gdy tam za drzwiami rodzina zebrana wokół choinki śpiewała kolędy, a ogień na kominku trzaskał wesoło.
Zapadła cisza, którą przerwała w końcu rudowłosa:
- Rozumiesz?
- Nie.
- To historia o tym, że wszystkie światy umierają, że mija ich czas i odchodzą w zapomnienie. To jest normalna kolej rzeczy, jak życie i śmierć. Z odejściem starych światów rodzą się nowe...
- Poczekaj - przerwałam jej. - Czy to znaczy, że nie powinnam ratować światów, że to nienaturalne?
- Nie całkiem – oświadczyła. - Kiedy umiera bliski ci człowiek, walczysz o jego życie. Oczywiście robisz to dla siebie, nie dla niego, ale to jest odruch naturalny. Chcę ci jednak powiedzieć, że może nie powinnaś ratować światów, może powinnaś pogodzić się z ich śmiercią i przyjąć ją bez strachu.
- Nie pojmuję tego! – krzyknęłam. - O co w takim razie macie do mnie pretensje?
- Że nas dręczysz - powiedział Ho.
- Przy okazji dręczysz też siebie - dodała rudowłosa. - A przecież prościej byłoby ci zgodzić się z faktem, że jesteś bezsilna, jak robią to inni ludzie.
- I pozwolić wam przestać istnieć?
- Tak - wyszeptała dziewczyna o nagiej głowie.
- Twój błąd polega na tym, że chcesz wieczności - dodała rudowłosa.
- Tak, chcę – przyznałam. - Ale przecież mam na nią sposób. Historie są wieczne.
- Tak ci się tylko wydaje - oświadczyła rudowłosa. - Historii w ogóle nie ma, to tylko słowa, a w słowach nie ma życia. Życie jest w wierze dzieci, ale te stają się z wiekiem coraz bardziej nieufne i dociekliwe, tak jak i ty. Dlatego wieczność jest nieosiągalna, zresztą powiedź mi teraz, jak dzieci mają w nas uwierzyć, skoro poza tym, że jesteśmy napisani, wcale nas nie ma? Nie da się opowiedzieć naszych dziejów, nie wzruszamy, ani nie bawimy.
Przez chwilę milczałam, potem spytałam:
- To co ja mogę zrobić?
- Jeśli nie jesteś się w stanie pogodzić z koleją rzeczy, to nic.
Zwiesiłam głowę. Prawie bezdźwięcznie, bo nie zależało mi na tym, żeby ktoś mnie usłyszał, wyszeptałam:
- Wybaczcie.

Obudziłam się w swoim pokoju, w swoim łóżku, w ubraniu, nie w pościeli. To była popołudniowa drzemka.
Więc, to tylko sen? - pomyślałam. Jakieś wyrwane z kontekstu słowa, postaci i zdarzenia kołatały się jeszcze po mojej głowie, ale nie potrafiłam ich poskładać w żadną logiczną całość.
Coś uwierało mnie w kostkę, to było wyraźne i pewne. Sięgnęłam do skarpetki i wyjęłam z niej złożoną w kostkę kartkę, na której nic nie było napisane. Nagle przypomniałam sobie niewidomego chłopca, to jak mówił: „boję się”, przypomniałam sobie jego podniecenie i delikatne dłonie oblepione kryształkami cukru.
Więc to jednak nie był sen!
Od tamtej pory noszę tę kartkę zawsze przy sobie z nadzieją, że kiedyś znajdę sposób na odczytanie ukrytej na niej informacji i uratowanie chłopaka bez imienia.

Nawet jeśli to bez sensu, nawet jeśli moja wiara już nie wystarcza, a mój umysł coraz skuteczniej, choć na przekór mnie, zmienia się w doskonałą maszynkę do upychania w szablony dorosłego człowieka, czyniąc mnie w świecie wyobraźni nieporadną, nie przestanę walczyć z czasem o wieczność dla dziecięcych fantazji. Taka bowiem jestem. Choć oczywiście ta kartka ze skarpetki nigdy nie istniała.

12.06.1996 – Warszawa

Powrót do pierwszej strony
www.kejti.pl ... Nie zapomnij zajrzeć tu za miesiąc ...